Czerń i krzyk w mojej duszy.

Sięgam do tajnego pudełka, gdzie przechowuję moje mini-rzeźby z masy solnej. Powstawały one w czasach mojej pierwszej psychoterapii indywidualnej. To moje najbardziej intymne dzieła, wychodzące z najstraszniejszych otchłani mojego umysłu. Mierzyłam się nimi z tym, co mnie przeraża. Każdą z nich przynosiłam na sesje i rozmawiałyśmy o nich z panią terapeutką.

Powstało kilka takich miniaturek.

Dziś sięgam po dwie z nich. Pierwsza jest bardzo dosłowna. Naga piękna kobieta, siedząca na łóżku. Na figurce zamieściłam materiałowy biały przezroczysty szal, który osłania jej ramiona i piersi. Szal ten można zdjąć jednym ruchem. Pamiętam, jak określiłam tę postać zaraz po stworzeniu. Kobieta oczekująca na seks – tak to widziałam. Może być to prostytutka – też pasuje, ale nie był to mój zamysł. Jest wyzywająca, eksponująca, pewna siebie,… Wulgarna? Ja odbieram ją różnie. Dziś jest to prostytutka.

Druga figurka jest to właściwie płaskorzeźba. Jej interpretacja jest mniej oczywista. Ogólny nastrój jest tragiczny, na co wskazuje czerwone tło i czarne postacie. Głównymi bohaterami obrazu są mężczyzna i kobieta. To nie jest oczywiste, ponieważ osoba niewtajemniczona zobaczy raczej trzy główne postacie, których płeć nie jest oznaczona. Trzy postacie w trzech różnych kolorach. Wymowa jest, tak myślę, w sposób oczywisty, seksualna i tragiczna, przemocowa. Natomiast, sytuacja już oczywista nie jest. Trudno mi na ten obrazek patrzeć. Dziś te postacie są bardzo dynamiczne. Widzę ich ruchy; są one prawie, jak żywe i odczuwam niepokój. Czerń i krzyk w mojej duszy. Szarpanie.

Inteligencja uwięziona.

Ze środowej sesji terapeutycznej (17 czerwiec 2020):

Dziś nie chcę zaczynać milczeniem. Myślałam o ostatniej sesji, zrobiłam notatki, więc tutaj szukam punktu zaczepienia. Coś mam i żeby mi nie uciekło, sygnalizuję to natychmiast, jeszcze zanim myśl uformuje się w zdanie do wypowiedzenia:

– Myślę, że…

Nie wiem, jakich słów użyć.

– Proszę powiedzieć to po prostu tak, jak się pojawiło.

– … Myślę, że tęsknię za tym, żeby zobaczyć panią i żeby zobaczyć doktor.

– To są słowa najbardziej prawdziwe. Zdaje się, że nie miała pani trudności w sformułowaniu myśli, tylko z tym, żeby się nimi podzielić, bo są one związane z pani emocjami. Pozytywnymi emocjami w naszym kierunku. Trudno było się tym podzielić?

– Tak.

– A teraz czuje się pani niewygodnie z tym, co powiedziała?

– Nie.

(…)

– Myślałam o tym, co pani mówiła ostatnio o złości. Że ja przekierowuję złość względem innych na siebie. Nie widzę tego.

– Rozumiem, że może mieć pani wątpliwości, czy tak to funkcjonuje, jednak moja wiedza daje mi pewność. Tak to funkcjonuje. To jest fakt. Dlatego wracam znowu do trójkąta konfliktu.

– Może trudno mi zauważyć złość względem siebie, ponieważ w ogóle nie potrafię wyróżnić tego, jak odczuwam złość. Często mi pani mówiła, że te sygnały w ciele, które wymieniam, mówiąc o złości, nie są wcale sygnałami złości.

– Tylko lęku. Tak. Wie pani, kiedy odczuwa złość, ale poznaje to jedynie po swoich myślach, analizując je. Nie potrafi pani odczuć fizycznie złości. Wydaje się, że natychmiast, gdy tylko zauważy pani: „jestem zła”, pojawia się lęk i to, co pani rejestruje w ciele to właśnie symptomy lęku. Ważne jest, żeby pani zrozumiała ten mechanizm. Kiedy ktoś odbiera życie drugiej osobie – czy jest to związane z agresją?

– … Nie koniecznie.

Mówimy o śmierci, która skraca cierpienie; eutanazji.

– To są szczególne przypadki, kiedy w niektórych krajach decyduje się o eutanazji i zawsze jest to poprzedzone bardzo wnikliwą analizą; takie decyzje podejmowane są w przypadkach skrajnych, kiedy zespół specjalistów orzeknie, że nie ma żadnych szans na poprawę stanu pacjenta (…) Najlepiej zobaczmy to konkretnym przypadku. W pani, kiedy pojawiają się trudne emocje, bardzo szybko pojawia się myśl o pozbawieniu siebie życia. Pamiętam tę sytuację z ubezpieczeniem zdrowotnym; kiedy groziła pani utrata ubezpieczenia i, co za tym idzie, niemożliwość odbywania terapii. Natychmiast pojawiła się myśl: „zniknąć”. Nie myślała pani o tym, że w przypadku utraty ubezpieczenia, mogłaby pani poszukać terapii w innym terminie lub szukać innych możliwości, by móc z kimś rozmawiać. Nie brała pani pod uwagę żadnych innych rozwiązań. Pozbawienie siebie życia jest czymś nieodwracalnym.

Ale jaką wartość ma życie? – myślę – Co z tego, że nieodwracalne, skoro nie będę żałowała, że mnie nie ma, bo… jeżeli mnie nie ma, niczego nie żałuję i niczego nie chcę? I czy rzeczywiście bym się zabiła, gdyby do tych sytuacji doszło? Nie wiem. Nie mówię, że życie nie ma sensu, bo już o tym mówiłam i sama wiem, że niczego to rozważanie nie wnosi. To fakty, których nie da się zanegować, na wskroś rozsądne. Przykro jest je w sobie nosić. Wyskakują na wierzch przy okazji tematu umierania i życia: Życie w ogóle nie ma celu i jest niczym. Co z tego, jeśli jest? Co z tego, jeśli nie ma? Na ten temat mogłabym pisać i pisać; ten temat wyjątkowo lekko mi przychodzi. Na hasło: „życie”, na hasło: „śmierć” wyskakuje natychmiast: „I co z tego?” i jak zaczynam o tym mówić, do niczego to nie prowadzi, niczego nie zmienia. Kiedyś pani terapeutka powiedziała: „Możemy rozmawiać tak w sposób filozoficzny, tylko co to dla pani wniesie?”. Chyba jest to fakt, który trzeba zaakceptować po to, by nie paraliżował albo uwierzyć w Istotę Wyższą, tylko jak?

(…)

– Jest jeszcze taka rzecz… Nie wiem, na ile istotna dla terapii, ale na pewno istotna dla mnie, ponieważ… To jedna z rzeczy, których przez tak długi czas terapii jeszcze nie powiedziałam, ze wstydu. W poniedziałek na terapii zastanawiałam się, czy o tym wspomnieć. O mojej mamie. Czuję jakąś nielojalność, kiedy mam to powiedzieć. Moja siostra, bardzo wiele lat temu powiedziała o naszej mamie, że jest mało inteligentna.

Nagle wybucham płaczem. Nie czułam napływu tego płaczu; nastąpił tak niespodziewanie, gwałtownie i trwa chwilę.

Ulga. Ból, którego nigdy wcześniej nie wyraziłam.

– Samo pomyślenie o mamie w ten sposób odczuwała pani, jako coś niewłaściwego?

– Tak. I trochę zła byłam na siostrę, że o tym mówi. W późniejszych latach, w miarę mojego rozwoju już nie traktowałam myślenia o inteligencji mamy za coś nieodpowiedniego, ale mówienie o tym…

– Czy teraz, kiedy pani mi o tym powiedziała, czuje się pani źle?

– Nie.

(…)

– Pamiętam, jak trudno mi było odnaleźć się wśród ludzi spoza mojego domu. Musiałam wyczuwać w jakiś sposób różnicę poziomów między tym, do którego byłam przyzwyczajona w domu, a tym, który spotkałam na zewnątrz (…) Czułam, że na zewnątrz jest inaczej i źle się czułam; jakaś inna, niepasująca.

– Pani mówiła czasem o sobie w ten sposób. Że jest pani mało inteligentna. Tymczasem, są fakty, które temu przeczą. Czy sądzi pani, że osoba o niskim poziomie inteligencji byłaby w stanie skończyć jakiekolwiek studia? Czy byłaby w stanie prowadzić bloga?

– Myślę, że nie. Już teraz dostrzegam te fakty. Zdaje się, że ta moja inteligencja gdzieś jest, ale napotyka bardzo wiele przeszkód, które nie pozwalają na jej wydobycie.

– Ja też mam takie spostrzeżenie. A jakie potrafi pani określić przeszkody?

– Teraz, kiedy mam mało kontaktu z innymi, jest mi trudniej podejmować aktywności umysłowe. Trudniej mi przywołać skupienie i pisać; nie chce mi się często. W DPS-ie z moim współpracownikiem często nie wiedziałam, czy powinnam robić to, co ja uważam czy też robić to, co on mówi. A czasem nie wiedziałam, o co mu chodzi, bo mówił coś, co przeczyło temu, co powiedział wcześniej.

– I nie znajdowała pani w sobie dość odwagi, żeby o to zapytać?

– Yhm.

(…)

Pod ostrzałem.

Ze środowej sesji terapeutycznej (20 maj 2020):

– …

– Zaczynamy sesję standardowo, milczeniem.

– … Kiedy panią usłyszałam, miałam wrażenie, że ma pani smutny głos.

– Nie jest mi smutno (…)

– …

– Co się dzieje? Znowu pani zamilkła.

– … Trochę chce mi się płakać.

– A wie pani, z jakiego powodu?

– …

– Ja nie mogę kazać pani się do mnie odezwać. Jednak, jeżeli pani milczy, ten czas jest niewykorzystany.

– … Myślałam o dwóch rzeczach teraz, kiedy milczałam… Po tym, jak rozmawiałyśmy w zeszłą środę i mówiła pani o tym, że terapia jest ukierunkowana na życie, a nie na śmierć,… Starałam się nie szukać rozwiązania w śmierci… I myślę, że kiedy nie mam tego rozwiązania, które mnie uspokaja, jest mi trudniej i może stąd chce mi się płakać.

– Co jest smutnego w życiu?

– … To bardziej strach, niż smutek (…) Pomyślałam teraz… Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, zaskoczyło mnie to, jak ludzie nieprzyjemnie się do siebie odnoszą. To było przerażające i niezrozumiałe dla mnie: po co??? Nieprzyjemnie mi było i czułam wstyd, także wtedy, gdy przykra uwaga nie była skierowana do mnie, tylko do kogoś innego. Jakbym odczuwała wstyd tej wyśmianej osoby. Później, już w okresie licealnym… Zaczęłam mieć poczucie, że to, co ktoś mówi o nas, ma ogromny wpływ na to, jak się czujemy, jak się zachowujemy i jak nas inni widzą. Uwagi na temat danej osoby, złośliwe komentarze wpływają na jej zachowanie i samopoczucie. Przedmiot wyśmiania może być jakikolwiek, nawet nieracjonalny, ale kiedy osoba zostaje wyśmiana, staje się on jej częścią. Wszystko może zostać wyśmiane, a osoba, która taką uwagę o sobie słyszy, ulega jej wielkiemu wpływowi i już nie potrafi swobodnie się zachowywać, poruszać, wypowiadać, czuć. Miałam poczucie, że poprzez uwagę prześmiewczą, nawet bezsensowną osoba staje się „zbrukana”. Skażona, gorsza, śmieszna. W stosunku do innych zaczęły w mojej głowie pojawiać się negatywne komentarze. Szczególnie, jeżeli widziałam, że ktoś się krępuje, zachowuje nienaturalnie – w myślach śmiałam się, i nie lubiłam w sobie tego śmiechu. Tak często słyszałam docinki i tak bardzo się ich bałam. Ciągle oczekiwałam, że coś takiego usłyszę. Albo tylko sam śmiech. W każdym momencie czułam się obserwowana, słyszałam uwagi o sobie i o innych, to było smutne i myślę, że mnie paraliżowało. Krępowało ruchy, wpływało na myślenie i głos. Każde słowo, ruch, wszystko, co robiłam i jak wyglądałam, było pod ostrzałem.

Milknę w pewnym momencie i pani terapeutka pyta, co czuję.

– Zaczęłam płakać, ale się krępowałam.

– Czego się pani krępowała?

– Pojawił się opór przed tym, by słyszała pani, jak płaczę.

– Co to za opór?

– … Pomyślałam, że… Strach przed zaangażowaniem,… Przed zaufaniem,… Obawa, co pani o mnie pomyśli.

– Co takiego strasznego mogłabym pomyśleć?

– Nie wiem.

Chyba, że to niesmaczne słuchać, jak płaczę. Nieprzyjemne dźwięki łkania, smarkania, łamiący się głos. Wstydzę się dać usłyszeć pani terapeutce. Mam w głowie scenariusz, w którym mój szloch jest przedmiotem wyśmiania. Nie sądzę, by pani terapeutka brzydziła się mojego szlochania, może trochę by się krępowała, ale potraktowałaby go z szacunkiem. Ale… To we mnie pojawia się obelżywość.

Poza mną. Bez kontroli.

Ze środowej sesji terapeutycznej (8 styczeń 2020):

Jestem już w ośrodku i mam ochotę zawrócić, jechać do domu. To sesja po 21 dniach przerwy. Początkowo milczę, później mówię o alkoholizmie w mojej rodzinie, dokładnie o ostatnim piciu.

– (…) Poszłam do domu rodziców. Zastałam go (ojca) w stanie nietrzeźwości i czułam strach. Bałam się, że na przykład mnie nie pozna i zaatakuje.

– Coś jeszcze, oprócz strachu?

Zasłaniam twarz dłońmi. Próbuję sobie przypomnieć.

– … Chyba tylko strach.

– A teraz, kiedy pani o tej sytuacji opowiada: czy jest coś jeszcze, poza strachem?

Milczę dość długo, po czym przyznaję:

– Ja już o czym innym myślę.

– To nie pierwszy raz się dzieje, że zaczyna pani nagle zajmować się czymś innym. Co pani czuła, kiedy zadałam pytanie o pani emocje?

– Czułam złość i niechęć do rozmawiania na temat alkoholizmu (…) To mi się wydaje… krępujące i wstydliwe, mówić o tym. Czuję pogardę do rozmawiania na temat alkoholizmu i nie mam… To jest jakby poza mną, nie dotyczy mnie. Nieprzyjemne jest to, że może ten alkoholizm ma na mnie wpływ.

– Ma na panią wpływ.

(…)

– Przypomniał mi się mój sen sprzed kilku dni. Siedziałam na sesji, jak teraz, tylko pani była już starszą osobą i… nie była już pani taka piękna i młoda, jak teraz. Było mi z tego powodu nieprzyjemnie. Widziałam, że na poziomie intelektualnym jest pani tą samą osobą, ale dla mnie było inaczej. Smutno mi było.

– Smutno pani było, że ja się starzeję?

– Tak.

– Może ten sen wyraża upływ czasu. Pani terapia trwa już jakiś czas. Mogła pani zauważyć we mnie zmiany, jakie zaszły od czasu, kiedy zaczęłyśmy. Jak pani myśli, skąd teraz pojawił się u pani taki sen?

– Może po tym, jak czytałam książkę, „Zanim umrę”. Dziewczyna miała szesnaście lat, kiedy umarła na białaczkę. Nie dało się temu zapobiec. Nie miała wpływu na to, co się z nią dzieje. Wiedziała, że umrze bardzo młodo. Ja… To za dużo powiedziane, ale… Jakbym nie pogodziła się z tym, że ona umarła. Nie wiem, czemu. Umierała w najlepszych okolicznościach, jakie mogła w tym stanie zdrowia mieć. Były z nią osoby, które ją kochały. Była to w tym sensie piękna śmierć, ale mnie przygnębiła.

– A jakie jest podobieństwo sytuacji z książki i sytuacji z pani snu?

– W obu przypadkach jest temat śmierci.

– Jak to?

– W książce dziewczyna musiała umrzeć, choć bardzo chciała żyć; nie mogła temu zapobiec. W moim śnie pani była starszą osobą. Wiek starszy… Dąży do śmierci.

– Pani dąży do śmierci?

– Nie. Chodziło mi o to, że starość często wiąże się z chorobami, z cierpieniem, ze zmianami fizycznymi. Dąży do śmierci.

– Są rzeczy, nad którymi nie mamy kontroli. Upływ czasu, alkoholizm pani taty (…)

(…)

– Co się dzieje, że pani zaczęła płakać?

– … Nie wiem. Wczoraj wieczorem chciało mi się płakać, ale też chciałam spać, więc poszłam do łóżka, ale długo nie mogłam usnąć. Może ten dzisiejszy płacz jest realizacją tego, co pojawiło się wczoraj.

– Dlaczego wczoraj chciało się pani płakać?

– Bo szukałam pracy, i nic z tego nie wyszło (…)

(…)

– Kończy się za chwilę sesja. Chciałabym podsumować to, o czym dziś rozmawiałyśmy. Mówiła pani o alkoholizmie pani taty, mówiła pani o swoim śnie i mówiła pani o pracy. Co z tego, o czym rozmawiałyśmy stanowi wartość dla terapii?

Jestem zaskoczona. Nie wiem, co odpowiedzieć. Mówiłam bez sensu? Sesja była bezwartościowa, beznadziejna? Może jestem beznadziejna.

Już to robiłam.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (9 grudzień 2019):

Spóźniam się na terapię, bo z wizyty u doktor wychodzę o 10:10, czyli od dzisięciu minut powinnam być na terapii. Jestem taka niepoważna, taka żałosna i wstydzę się za siebie. Zła jestem na doktor, u której miałam wizytę przed sesją. Chcę płakać, naprawdę płakać tak, jak to czuję, ale nie potrafię, nawet gdy zasłonię twarz.

Łzy mam gęste i lepkie. Stoją mi w oczach, na rzęsach, skondensowane. Trudno im zejść z moich oczu, kleją się do ich powierzchni. Kiedy płyną, szczypie mnie od nich twarz. Opowiadam o spotkaniu z doktor.

– Usłyszałam jedno zdanie, które odebrałam jako nieprzyjemne i poczułam, że nie mam ochoty z nią rozmawiać.

Zła jestem na doktor. Zła jestem – chyba profilaktycznie – na panią terapeutkę.

– Ja mogę pani pomagać tylko wtedy, kiedy pani mówi. Jedyne narzędzia, jakie mam to rozmowa. To zabrzmi brutalnie. Jeżeli pani nie będzie ze mną rozmawiała, to ja powiem pani, co się stanie. Ja będę musiała poradzić sobie z tym, że pani nie pomogłam. Będę pomagać komuś innemu. Wielu jest ludzi, którzy potrzebują terapii i którym mogę pomóc, a pani pomóc nie mogę, jeżeli decyduje się pani milczeć.

Nie, to nie brzmi brutalnie. Brzmi prawdą. Z terapii w ostatnich tygodniach niewiele wynoszę. Nie przygotowuję się, a bez przygotowania… długo trwa, zanim zdecyduję się wybrać i podjąć temat. Terapia, sesje stały się iluzją i zajęciem na 10 godzin w tygodniu (z drogą do i z Warszawy). Nawet już mnie nie cieszy obecność pani terapeutki. Czasami pojawia się jeszcze myśl o przytuleniu, ale nie próbuje się już zbliżać.

Kiedy pani terapeutka dziś do mnie mówi, nie wiem, czy chcę na nią patrzeć, czy nie. Kiedy patrzę, nie chcę wyrażać emocji, które mam.

Naiwnych dziecięcych emocji.

Nie chcę, by myślała, że to, co mówi robi na mnie wrażenie. Nie chcę, by myślała, że są dla mnie ważne, ona i doktor. Nie chcę, żeby myślała, że ja chcę być ważna dla nich.

W zasadzie, nie robi to na mnie wrażenia. W zasadzie, pani terapeutka nie jest dla mnie ważna. W zasadzie, jakie to ma znaczenie, czy ja jestem ważna dla niej?

Pani terapeutka jest życzliwa, ale co z tego?

Co z tego, kiedy ja niczego dla siebie nie chcę. Kiedy, konkretnie, chcę dla siebie niczego?

Temat niepoważny, dziecinny.

Figurka z masy solnej. Prezent dla doktor. Dąsy na nieprzyjemny ton.

A jednak, milczenie jest bardziej niepoważne niż przyznanie się do niepoważnych uczuć. Włączają się wspomnienia. Kiedyś mówiłam tu bardzo intymne myśli, bardzo osobiste wspomnienia i emocje, jak również moje głupiutkie niepoważne myśli, które były ważne dla mnie i pani terapeutki.

Były ważne, bo budziły we mnie emocje. Ważne nie musi być poważne; przypominam sobie, że o tym rozmawiałyśmy. Mówiłam, że się wstydzę i mówiłam to, czego się wstydzę. Odpowiadałam na pytania, teraz czasem je zbywam. Wspominam tamte czasy i tęsknię. Nie wiem, jak to zrobić, ale wiem, że mogę, skoro już to robiłam.

Zostaje mi pięć minut. Mobilizacja.

– Jest jedna rzecz, która myślę, że jest dla mnie dość ważna, a nie powiedziałam o niej, bo to niepoważne. Ponieważ z doktor widziałyśmy się teraz ostatni raz przed Świętami, przygotowałam coś dla niej, prezent. I go jej nie dałam. Po tych słowach, które usłyszałam na wstępie i które zabrzmiały nieprzyjemnie, czułam, że nie chcę jej go dać. Zastanawiałam się, co z nim w takim razie zrobię. Nie chcę dać go pani. Nie chcę dać pani prezentu, który miał być dla kogoś innego. Dla pani zrobię coś nowego, na następny tydzień. U doktor nie chciałam pokazywać, co czuję, że jest mi przykro z powodu tego, jak się do mnie zwróciła. Nie płakałam (…)

(…)

Wszystko jest dla mnie trudne!

Ze środowej sesji terapeutycznej (4 grudzień 2019):

– Idąc na terapię, poczułam radość. Cieszyłam się na sesję, mimo iż znowu nie wiem, o czym będę mówić.

Milczę i zastanawiam się. Po dość długim milczeniu, decyduję się przemówić:

– Kiedy teraz milczałam, to nie było tak, że nic mi nie przychodziło do głowy. Przeszło mi przez głowę wiele myśli, ale były takie, nad którymi zastanawiałam się, dłużej lub krócej, czy chcę je wypowiedzieć, czy nie. I nie zdecydowałam się na żadną; po kolei wszystkie zostały odrzucone.

– Z jakich powodów?

– (…) Tym tematem, który wywołał największe wątpliwości: chcę czy nie chcę o tym mówić, jest… Ciocie. Ostatnio słyszę od nich często niemiłe komentarze. W poniedziałek po południu zauważyłam, że zaczynam je nienawidzić. Nie życzę im źle – nikomu źle nie życzę – ale rodzi się we mnie w środku taki… chłód (…) Jednocześnie, żal mi ich. Zwłaszcza cioci, która ma wrodzoną wadę serca i od wielu lat jest na rencie, więc głównie siedzi w domu. Szyje. Gotuje nam. Ma koty i kury. Nie wiem, jak ona potrafi się tym wszystkim zajmować. Zadziwia mnie to, że czymś się zajmuje, aktywnie spędza dzień, że jej się chce. Że cokolwiek jej się chce i ma siłę.

– Znalazła sobie coś, co jej tę siłę i cel daje, coś, czym się zajmuje i co tworzy jej świat. Wie pani, każdy ma trudności i bóle, natomiast ważne jest to, żeby mieć coś swojego. Możemy pracować nad tym, by pani mogła budować swoje własne życie.

(…)

– Wszystko jest dla mnie trudne! – To wstydliwe, bardzo intymne wyznanie. Wyrzucam je z siebie i zaskakuje mnie spontaniczność, z jaką te słowa się wydobywają. W drugiej połowie zdania płaczę i mówię jednocześnie. Zaskakuje mnie, kiedy w odpowiedzi słyszę łagodny głos pani terapeutki:

– Wiem (…)

(…)

Zza szyby.

Ze środowej sesji terapeutycznej (27 listopad 2019):

(…)

– Mało mówię ostatnio.

– W ogóle czy na sesjach?

– Na sesjach. I właśnie, kiedy przychodzę nieprzygotowana i bez chęci do rozmowy kolejny raz, mam poczucie, że przestaje mnie pani lubić. Dawniej, w czasach szkolnych, jak się nie odzywałam, myślałam często o tym, że innym jest nieprzyjemnie w mojej obecności. Że nieprzyjemnie jest na mnie patrzeć, przebywać ze mną w jednym pomieszczeniu.

– A czy pani było wtedy przyjemnie? Skupia się pani na innych, a co pani czuje? Czy cisza to jest coś, czego teraz pani chce?

– … Tak. Tak pomyślałam dziś, zanim tutaj weszłam, żeby nie starać się koniecznie zapełnić sesji słowami, tylko skupić się na tym, co czuję. Może to pozwoli nam zrozumieć, co się dzieje, skąd ten zastój w terapii.

– Myślę, że to dobry pomysł.

(…)

– Czy wychwytuje pani jakieś myśli czy ma pani w głowie pustkę? Co się dzieje?

– Skupiam się na tym, żeby utrzymać kontakt wzrokowy.

– A odczuwa pani jakieś reakcje w ciele?

– Lekki ucisk w mostku. Słyszę dźwięk, ale nie wiem, czy on rzeczywiście jest czy tylko wewnątrz mnie.

– Jak dźwięk?

– Piszcząco-szumiący. Jakby gdzieś stąd, z lewej strony.

– Słyszę głosy ludzi na zewnątrz. Żadnych innych dźwięków.

(…)

– Przyszła mi do głowy myśl, że może jest to dla pani nieprzyjemne, kiedy tak patrzę.

– Spotykamy się już na tyle długo, że ja potrafię wychwycić jakieś zmiany w wyrazie pani twarzy. I kiedy pani patrzy tak, jak teraz i nic nie mówi, ja wiem, że prawdopodobnie odczuwa pani więcej lęku. Czy pojawiają się jakieś myśli? Co pani czuje?

– Skupiam się na pani. Właściwie, skupiam się na tym, że pani mnie obserwuje; jak mnie pani widzi, jakie pojawiają się reakcje na pani twarzy. Jak chodziłam jeszcze do kościoła, miałam wrażenie, że ksiądz cały czas mnie obserwuje. Miałam wrażenie, że każdy mały ruch na mojej twarzy jest obserwowany. Obserwowane są moje oczy; gdzie patrzę, jak długo patrzę, gdzie nie patrzę. Miałam zesztywniałe mięśnie i często w kościele bolała mnie szyja i nie mogłam nią swobodnie poruszać. Kiedy staram się nie przerywać kontaktu wzrokowego, nie mogę myśleć o niczym innym. Czuję się tak, jakby nasz kontakt nie był rzeczywisty.

– Jakby obserwowała mnie pani zza szyby?

– Tak.

– Ja po prostu patrzę. Patrzę na osobę, z którą rozmawiam.

– Na początku w szkole obserwowałam innych. Patrzyłam, oglądałam ich, jak film. Nie myślałam o tym, że możemy mieć ze sobą kontakt, wejść w interakcję. Nie czułam się jednym z nich. Nie przyszło mi nawet do głowy, że jesteśmy tym samym. W ogóle chyba o sobie nie myślałam, nie czułam się, tylko jakbym była samymi oczami. Prawdziwe było to, co widzę. Mnie nie było.

– Obserwowała pani grupę, bo jeszcze nie potrafiła pani do niej dołączyć. Oswajała się pani z nią.

– Nie wiedziałam, że się boję grupy i że kiedykolwiek mogę do niej dołączyć.

– Jasne, że pani nie wiedziała. Nikt z was tego nie wiedział. Była pani małym dzieckiem. Inne dzieci też nie wiedziały, co się w pani dzieje, dlaczego pani nie nawiązuje kontaktu. To, że pani obserwowała oznacza, że pani bała się być w grupie. Nie była pani gotowa, żeby do niej dołączyć. Była na etapie obserwowania.

– Później, kiedy usłyszałam: „Co się gapisz?”,… stałam się w moim poczuciu widzialna. Nadal nie byłam jednym z nich, ale byłam. Byłam kimś innym; spoza. Zaczęłam bać się komentarzy na swój temat. Bać się patrzeć, bo moje patrzenie, moje „gapienie się” było czymś nieprzyjemnym. Moje milczenie było czymś, co zwracało na mnie uwagę. Wstydziłam się i byłam w ciągłym napięciu. Nasłuchiwałam, co o mnie mówią. Kiedy słyszałam śmiech, myślałam, że śmieją się ze mnie. Moja uwaga zmieniła kierunek. Mniej obserwowałam ich zachowania, bo przede wszystkim kierowałam uwagę na siebie. Na to, jak wyglądam w ich oczach, co o mnie mówią, jak na mnie patrzą.

– Przestała pani być w kontakcie z rzeczywistością, a zaczęła mieć kontakt ze swoimi wyobrażeniami. Nie mogła pani wiedzieć, o czym oni myślą. Czasami zdarzały się nieprzyjemne komentarze, jak ten: „Co się gapisz?”, ale czy takie komentarze dawały obraz tego, co ta osoba o pani myśli? Taki komentarz znaczy tylko tyle, że ta osoba czuje dyskomfort. Nie mówi nic o pani. Nie mówi nic o tym, że w pani jest coś nieprzyjemnego. Mówi: czuję teraz dyskomfort.

Czyli wtedy, na początku – kiedy siedziałam w korytarzu na ławce i patrzyłam na ludzi – byłam na dobrej drodze? Przygotowywałam się, aby wejść do grupy?

Zupełnie zaskakuje mnie to odkrycie.

Później zablokował mnie strach przed oceną i już nie obserwowałam grupy, tylko chciałam, żeby mnie nie obserwowano.

Obojętność i łzy.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (28 październik 2019):

Podchodzę do fotela. Waham się, lecz przysuwam go nieco naprzód.

Kiedy patrzę na zegarek, wskazuje on już piętnaście minut milczenia. Płaczę. Mam zamiar mówić, ale mija jeszcze około dziesięciu minut, zanim wypowiadam:

– Pomyślałam, że jest mi wszystko jedno. I zachciało mi się płakać (…) Po ostatniej sesji… Byłam trochę zła na panią i przygnębiona… Dwie rzeczy na ostatniej sesji… O pierwszej już wtedy mówiłyśmy. Powiedziałam, że nie widzę, żeby się pani cieszyła na mój widok i … że jestem pani obojętna.

– I po sesji wyszła pani nadal z tym przekonaniem?

– Tak.

– Jak pani myśli: prowadziłabym pani terapię przez trzy lata, gdyby była mi pani obojętna?

Już trzy lata?

Cały czas płaczę. Nie czuję się przekonana. Ja, mówiąc: „jestem pani obojętna”, miałam na myśli: „nie jestem częścią pani życia, nie jestem kimś szczególnym, bliskim, zniknie pani, jak tylko skończę terapię” – ale wstydzę się powiedzieć w ten sposób.

Chciałabym widzieć, że jestem ważna. Chciałabym usłyszeć, że jej na mnie zależy. Chciałabym, żeby się uśmiechnęła.

Nie widzę. Nie słyszę. Nie dostaję uśmiechu. Pani terapeutka patrzy po prostu. Nie mam pojęcia, o czym teraz myśli. Jest nieprzenikniona. Jakby nic się w niej nie działo. Jakbym nie budziła w niej żadnych emocji. Może rzeczywiście źle się czuje?

I właśnie,:

– Druga rzecz to… Martwiłam się o panią. Miałam wrażenie, że jest pani smutna albo zmęczona. To mnie przygnębiło.

– Dlaczego? Myślała pani o tym, że mogę zachorować i nie mieć już w sobie przestrzeni na zajmowanie się pani terapią?

– O tym nie myślałam. Raczej… To, że była pani wtedy smutna albo zmęczona było dla mnie przygnębiające.

Jak mam o tym powiedzieć? Przygnębia mnie myśl, że pani terapeutka może nie być szczęśliwa, że może być chora, nieszczęśliwa, cierpiąca. A ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę jej przytulić, pocieszyć, wysłuchać. Nie mam dostępu do jej życia.

– Współczuje mi pani?

– … Nie wiem… Cierpienie wydaje się być wszechobecne.

– Nadal nie jest to dla mnie jasne.

– Fakt, że odczuwa pani jakąś przykrość otwiera drogę do myślenia, że może panią spotkać coś jeszcze bardziej przykrego. Nawet, jeżeli jest dobrze, za chwilę może być źle.

– Czy pani doświadcza w swoim życiu czegoś takiego? Że jest różnie; raz jest bardzo intensywnie, jak te dwa tygodnie pani szkolenia, a później zostaje pani w domu i nie dzieje się nic.

(…)

– Kiedy pani skupia swoją uwagę na mnie, nie możemy zajmować się panią. Interpretuje pani moją twarz. Widzi smutek albo zmęczenie. Kiedy myślę o tamtej środzie, nie działo się u mnie nic szczególnego. Może byłam mniej wyspana. To jest w ogóle nie ważne. Ważne jest to, że pani widzi zmęczenie. Nie wie pani, czy ja rzeczywiście jestem zmęczona, czy jestem smutna albo czy coś mnie boli. A pani myśli biegną dalej. Przestaje mieć pani kontakt ze mną, tylko jest pani w swoich wyobrażeniach o mnie. Możemy się umówić, że na kolejnej sesji skupimy się na pani?

(…)

Łzawa sesja dobiega końca. Wstaję i nie wiem, co robić. Chciałabym przytulić się do pani terapeutki – albo przytulić panią terapeutkę; nie wiem, co bardziej – i jednocześnie wcale tego nie potrzebuję i nie ma to znaczenia. Myślę, by jednak spróbować.

Żegnamy się. Czas odejść, ale nie odchodzę. Zamierzam przytulić panią terapeutkę.

Słyszę „Do zobaczenia”. Pani terapeutka jest spokojna, ale stanowcza. Nie jest słaba. Może czuła się nieco gorzej, może nie jest w swojej najlepszej formie, ale wewnętrznie jest stała, silna. I nie chce, żebyśmy się przytulały. Ja chcę, ale widzę w jej twarzy i postawie pewność i wiem, że ma rację. Wychodzę. W drzwiach patrzę jeszcze na panią terapeutkę. Mam wrażenie, że dumna jest ze mnie.

Pęknę czy wstanę i wskoczę,…?

Ze środowej sesji terapeutycznej (21 sierpień 2019):

Nie wiem, co powiedzieć. Szukam punktu zaczepienia. O czym rozmawiałyśmy w poniedziałek? … O relacji z K,… Niewiele sobie przypominam.

– Pomyślałam teraz o tym, co powiedziała pani w poprzednią środę, odnośnie strachu, który pojawia się u mnie wtedy, gdy ktoś „znika”. Miałam pomyśleć o 1. sytuacjach z dzieciństwa, kiedy zostawałam w domu sama; co wtedy czułam, co robiłam i 2. sytuacjach, kiedy byłam z rodzicami i czegoś się bałam; jak oni się zachowywali, jak reagowali na mój strach (…)

(…)

– Kiedy przed chwilą opowiadałam te wspomnienia, pojawiło się odczucie czy myśl: „Teraz to już zupełnie się czuję, jak dziecko” i krępowałam się tym.

– Co to znaczy dla pani: czuć się, jak dziecko? To znaczy: czuć się… jak?

Bardzo mnie zaskakuje to pytanie.

Co spowodowało, że pomyślałam: „już zupełnie się czuję, jak dziecko”? Milczę. Wstydzę się powiedzieć: czuję się infantylna, mało inteligentna i rozgarnięta, jak na dorosłą osobę, dziecinna, wstydzę się mówić o domu, opowiadać uczucia z dzieciństwa, które…

– Nie wiem, czy to, o czym mówię jest istotne.

– Jak się pani czuje, kiedy o tym opowiada?

– Czuję się… spokojna. I spięta (…) Ja myślę, że spokój wynika z tego, że niewiele czuję, nie jestem tutaj całkiem obecna.

– Jakby była pani za szybą. To może być sposób na obronę przed emocjami.

– Tak.

Pani terapeutka mówi. Słucham pobieżnie; to jest coś, o czym wiem, a myślami jestem…

– Mam wrażenie, że w pani oczach pojawiły się łzy, zmienił się pani wyraz twarzy. O czym pani pomyślała?

– … Pomyślałam, że chciałabym się do pani przytulić (…) Wcześniej na sesji nie czułam prawie emocji. Później udało mi się przez chwilę poczuć… Przez chwilę czułam się przytomnie, obecnie. Pojawiła się myśl, że chciałabym się do pani przytulić. I właśnie wtedy pojawiły się łzy. Myślę, że gdybym dłużej utrzymała ten stan „rzeczywisty”, to bym płakała.

(…)

Zawsze, kiedy potrzebuję przytulenia i emocje stają się intensywne, przestaję patrzeć na panią terapeutkę, wycofuję się z tego stanu. Jeżelibym patrzyła – co by się stało? Nie wiem. Pęknę? Wstanę i wskoczę pani terapeutce na kolana? Trochę się obawiam, że właśnie wskoczę. Nie wiem, co się ze mną stanie, jeżeli nie przerwę tego stanu umysłu „przytul”.

A gdyby teraz? Czuję, że mogę spróbować. Wiem, że mogę. Moja terapeutka sobie z tym poradzi. Jestem tutaj bezpieczna. Wiem, że pani terapeutka przeprowadzi mnie przez to bezpiecznie.

Zamykam oczy, kiedy odczucia uderzają we mnie falami. Jest to tęsknota, fizyczne pragnienie kontaktu. Nie mogę patrzeć na panią terapeutkę; nie wiem, czy bym to zniosła. Patrzę gdzieś w dół, czasem zamykam oczy. Coś się dzieje we mnie fizycznie. Jest mi słabo.

– To może jest ból, który pani w sobie nosi. Te pragnienia, które nie zostały spełnione, potrzeby, ten brak (…)

Trudno mi skupić wzrok, ale stopniowo wraca widoczność. Trochę mi dziwnie, ale musimy kończyć sesję. Jeszcze chwila, i mogę wyjść.

Zamrożona. Wspomnienie.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (12 maj 2019):

Spóźniam się 10 minut. Prawie od razu zaczynam mówić.

– (…) Przypomniałam sobie, że w dzieciństwie bałam się być blisko innych osób i bałam się dotyku. Trudne było dla mnie siedzenie z kimś w jednej ławce. Blisko. Chyba się bałam. Na pewno mnie to krępowało. Czułam się obrzydliwa. Nie chciałam, by ktoś mnie dotknął. Miałam poczucie, że bycie blisko mnie jest nieprzyjemne.

Rozmawiamy o tym, jak się czułam i z czego to poczucie wynikało.

Przypominam sobie tamten czas. Szkoła podstawowa.

Obrzydliwa. Niepasująca. Niepotrzebna.

Przeszkadzająca. Przykra.

Żeby mnie nie widzieli. Żeby nikt na mnie nie patrzył. Żeby nikt się do mnie nie zbliżał. Żebym mogła zniknąć.

Upokorzenie. Wstyd. Jestem śmieciem. Wstyd.

Tak wielki wstyd. Żeby nikt z rodziny nie widział, jak jestem żałosna!

Chciałabym uciec, nie stać tak sztywno i bez sensu, ale nie mogę się ruszyć. Boję się. Chcę stąd odejść, nie stać tak w jednym miejscu, ale nie potrafię. Czasem, kiedy czuję się lepiej, odważam się poruszyć. Ze strachem. Jest mi gorąco, słabo i serce bębni, ale przesuwam się o krok. Patrzę. Nadal jest mi słabo i boję się, co powiedzą.

Nikt nic nie mówi.

Łzy bólu. Beznadziejność osoby własnej.

Ze środowej sesji terapeutycznej (23 styczeń 2019):

Od razu przesuwam fotel do przodu, na odległość akceptowaną przez panią terapeutkę. Wcześnie zaczynam mówić. Mówię po kawałeczku:

– Ten tydzień w pracy jest trudny (…) Dwie rzeczy, które się na to składają… Jedna to trudność w komunikowaniu się ze współpracownikiem… Samo to jest trudne, a jeszcze… to, co się dzieje. Miałam rozmowę z panią koordynator, odnośnie dwóch podopiecznych…

Podnoszę wzrok, patrzę na panią terapeutkę i płyną mi łzy. Smutno mi, przykro i wstyd.

– Co się teraz stało, w momencie kiedy pani na mnie spojrzała?

– … Pomyślałam, że… Nie zasługuję na to, żeby z panią rozmawiać.

– Skąd ta myśl? O czym pomyślała pani chwilę wcześniej?

– Pomyślałam o moim współpracowniku. Ma rację, że mnie nie lubi. Nie dziwię się mu.

– Spojrzała pani na mnie i pomyślała o współpracowniku. Wie pani, dlaczego?

– Bo myślę o tym, co się ostatnio dzieje w pracy (…) Pani koordynator zapytała mnie, czy zauważyłam, że dwóch – a szczególnie jeden – podopiecznych darzy mnie uczuciem i czy z nimi o tym rozmawiałam. Rozmawiałam. Powiedziałam, że dopóki tutaj pracuję, nie mogę się z nim związać. Pani koordynator powiedziała, że nie mogę pozwalać na to, żeby mnie dotykał. Ostatnio zaczął mnie odprowadzać po pracy na pociąg. Powiedziała, żeby odprowadzał mnie z kimś jeszcze.

– Żebyście nie zostawali sami?

– Tak. I po tym, jak mu powiedziałam, że nie może mnie dotykać, już mnie nie przytulił na pożegnanie. To było dla mnie trudne.

– Trudno było o tym powiedzieć?

– Nie to miałam na myśli.

– … Trudno było z tego zrezygnować?

– Tak. Tego dnia, już w domu wieczorem, płakałam i nie mogłam się uspokoić. Tym razem zwiększyłam dawkę drugiego leku, tego na noc. I usnęłam. Właśnie ten brak dotyku był powodem płaczu.

– A co pani koordynator pani powiedziała, jakich argumentów użyła?

– Nie rozmawiałyśmy o tym, że ja też coś do niego czuję.

Czy wewnętrznie jest pani zgodna z tą zasadą, że nie można wchodzić w relacje z podopiecznymi?

– Tak.

– A jednak ta potrzeba bliskości, dotyku jest tak silna, że nie chce pani słuchać.

– Słucham. Tylko jest to dla mnie trudne.

– Powiedziała pani: „dopóki tutaj pracuję”. Czy gdyby pani tam nie pracowała, chciałaby pani wejść w relację z nim?

– … Tak.

– Czy myśli pani, że ta relacja dałaby pani to, czego pani potrzebuje?

Czego potrzebuję? Dotyku, bliskości. To są potrzeby, które na ten moment wybijają się na pierwszy plan. I pewnie tak jest, że dopóki nie zostaną zaspokojone w wystarczającym stopniu, inne nie dojdą do głosu. Ja nie myślę o przyszłości. Nie mam pojęcia, co będzie za rok, kiedy skończy się moja umowa o pracę. Nie wiem też, czy wytrzymam tu do końca roku. Trzy lata temu, z podjęciem pierwszej pracy, a następnie leczenia moje życie bardzo się zmieniło. Wciąż się od tamtego czasu zmienia i nie jestem w stanie ocenić, czego będę chciała za rok. Nawet w pracy, w DPS-ie bywa bardzo różnie. Jednego dnia wracam z niej zadowolona i opowiadam rodzinie o tym, co dzisiaj, następnego zdaje się, że nie dam rady, jest bardzo źle, chcę tylko spać lub nie-istnieć.

Dzisiejsza sesja jest obficie polana łzami. Cichymi wielkimi łzami, które pojawiają się partiami, od początku do końca rozmowy.

Czas sesji dobiega końca. Myślę o tym, żeby przytulić się do pani terapeutki. Wiem, że nie powinnam. Próba przytulenia to głupota, po tym, jak ostatnio zrozumiałam zasadność nie-rozładowywania napięcia w działaniu. To brak zaufania do pani terapeutki. I… nie wiem, czy tego potrzebuję. Kiedy myślę o tym jakiś czas, zaczynam tworzyć w umyśle wizję tego, jak się przytulam – przytulenie staje się potrzebą. Albo może jest tak, że było nią od początku, tylko nie potrafiłam tego odczytać?

Więc, chcę się przytulić. Myślę, że mądrzej będzie wstać i zwyczajnie się pożegnać. Kusi mnie, by przytulić, odtrąca od tej wizji fakt, że pani terapeutka na to nie pozwoli.

Nie wiem, co robić. Widzę powagę i gotowość pani terapeutki do odparcia ataku przytulenia. To nie zachęca. Będzie to przykre.

Boli mnie to, że dla niej przytulenie mnie nie jest żadną wartością. Jest obojętna. Nie jestem przecież kimś bliskim. Jednocześnie wiem, że jestem ważna. Dziwna to relacja.

Tyle czasu, ile potrzebuję.

Ze środowej sesji terapeutycznej (2 styczeń 2019):

Przed wejściem pojawia się strach; serce przyspiesza, trochę mi słabo. Wchodzę i uśmiecham się, bo się cieszę, lecz po chwili pojawia się myśl: „Cieszę się, jak głupek”. To poczucie, że przez spontaniczność, niepowściągliwość, brak powagi jestem postrzegana jako prosta i głupia, naiwna. Pani terapeutka nie uśmiecha się tak, jak ja; jest w swojej radości poważna, ja ze swoją wydaję się sobie śmieszna. Likwiduję z twarzy uśmiech. Zła jestem na siebie za okazanie radości. I na panią terapeutkę, że niemiło o mnie pomyślała. A w zasadzie za to, że nie wiem, co ona myśli, taka poważna i powściągliwa.

(…)

Złość mi już przeszła. Chciałabym się do pani terapeutki przytulić. Rozmowa nie ma tak wiele sensu, jak dotyk. Chcę po prostu tu być, z panią terapeutką, blisko. Pamiętam o zasadach. Rozmowa. Ale to moja terapia i czuję, że dotyk jest dla mnie sposobem na otworzenie się, dotarcie do istoty, zrozumienie.

Myślę nad rozmową. Zastanawiam się, co powiedzieć. Trudno się skupić i – choć słowa są ważne – to jednak o wiele mniej ważne niż bliskość.

Boję się poruszyć. Waham się. Co robić? Stres jest tak duży, że myślę, by zrezygnować. Przychodzi złość i poczucie, że rezygnacja wynika ze strachu, nie jest racjonalna. Powinnam zrobić to, co czuję, co dla mnie jest ważne. Daję sobie zgodę na czyn przytulenia. Czuję, że już nie potrzebuję przytulenia, ale chcę usiąść bliżej. Trudno rozmawiać, kiedy dzieli nas taka przestrzeń. Boję się przybliżyć, bo pewnie wzbudzi to obawy pani terapeutki, a ja przecież tylko trochę chcę znaleźć się bliżej. Żeby rozmawiać. Rzeczywiście, pani terapeutka porównuje mój ruch z sytuacją, która miała miejsce jakiś czas temu, kiedy usiadłam naprawdę blisko.

Pani terapeutka zauważa, że coś się we mnie dzieje. Czy trudniej jest mi dzisiaj ze względu na dłuższą przerwę w terapii?

– Tak, brakowało mi terapii, tym bardziej, że ostatni czwartek i piątek w pracy były trudne.

Pani terapeutka pyta o kwestię mojej umowy o pracę, która obowiązywała do końca grudnia. Wstydzę się przyznać, ale przyznaję, że nie wiem, nie rozmawialiśmy na ten temat. Dziś po terapii jadę do pracy. Uśmiecham się, by nie być traktowana poważnie. Pani terapeutka nie podziela mojego uśmiechu. Jej powaga stresuje mnie, złości i cieszy. Boję się, bo jestem traktowana poważnie. Cieszę się, że pani terapeutka uznaje moją przyszłość za ważną.

Mówię o stresie w pracy, mojej apatii i złości na podopiecznych. Mówię o strachu przed ludźmi i uczuciu „pustki czy jakiejś martwości w środku”.

Co spowodowało, że dziś wykonała pani ruch krzesłem? Zaczynam czuć się trochę niekomfortowo. To jest już odległość w relacjach bardzo osobistych.

? Wcale nie jestem blisko. Nie jestem po prostu daleko. Dlaczego niekomfortowo? Co znaczy bardzo osobistych? Dla mnie pani terapeutka jest bliska.

– Wydaje mi się, że pani przestawianie krzesła jest czynnością, która ma rozładować lęk. Przybliża się pani wtedy, gdy nie może pani w sobie pomieścić emocji.

– Tak, bo właśnie kiedy usiadłam bliżej poczułam się spokojniej.

(…)

Przestawiam krzesło po raz drugi. Teraz jesteśmy blisko. Zakrywam twarz. Uspokajam się.

– Powiem pani, dlaczego to jest ważne, żeby pani mówiła, a nie realizowała. Kiedy pani uspokaja się poprzez działanie, nie uczy się pani akceptować tego, co się w pani pojawia. Nie może pani się temu przyjrzeć. Nie możemy się tym zająć. Spróbowałaby pani wrócić do poprzedniej odległości?

Nie! Miałam nadzieję, że tego nie powie.

– Chciałabym panią poprosić, aby troszeczkę cofnęła pani swoje krzesło.

„Nie proś mnie o to. Tego nie zrobię nawet dla ciebie. Przepraszam, ale nie mogę”.

Jestem blisko. Kiedy znowu będę daleko, wszystko przestanie mieć sens. Nie ruszam się z miejsca. Pani terapeutka mnie nie ponagla. Siedzę tak tyle czasu, ile potrzebuję. Patrzę na panią terapeutkę, myślę. Rozumiem, nie chodzi o to, że moja obecność jest niemiła. Nie ponagla mnie, więc nie o to chodzi, że to nieprzyjemne. Chodzi o terapię. Wiem, co dla mnie ważne. Pani terapeutka wie, co dla mnie dobre. Zdecydowałam się na terapię. To przestanie mieć sens. Jeżeli przestanę podążać za słowami pani terapeutki,… to po co to wszystko, te wszystkie sesje, wysiłek mój i pani terapeutki? W tej chwili zapada decyzja. Dłużej nie myślę, bo właśnie czuję, że jeżeli jestem w stanie, to teraz. Odsuwam się nieco do tyłu. Czuję, że jesteśmy blisko. Zaufałam, i coś się we mnie otwiera. Płaczę. Patrzę na panią terapeutkę. Mówię:

– Za pierwszym razem, kiedy przysunęłam dziś krzesło poczułam się spokojnie. Za drugim razem trochę się uspokoiłam, ale wciąż czułam strach. Chciałam być jeszcze bliżej. Myślałam o tym, żeby przysunąć się jeszcze, a wtedy pani poprosiła mnie o to, żebym się oddaliła.

– Czy możemy się umówić na to, że będzie pani mówiła, kiedy tylko pojawi się myśl o byciu bliżej? To ważne. Żeby pani mogła być w relacjach w taki sposób, by czuła się pani dobrze. Myślę, że to bardzo męczące. Jest pani bardzo blisko albo bardzo daleko.

(…)

„taki problem, że ty nie mówisz”.

Ze środowej sesji terapeutycznej (19 grudzień 2018):

Trudny początek tygodnia. Prawie od razu zaczynam mówić:

– W pracy ostatnio znowu ciąg uwag ze strony mojego współpracownika.

Opowiadam te uwagi i sytuacje, których dotyczyły. I to, co mnie zaskoczyło szczególnie: „Masz się słuchać”. A nie słucham? I czemu on ma mi coś kazać, skoro nie jest moim przełożonym? Mogę mieć przecież swoje zdanie. Nie zawsze to, co on mówi i robi uważam za słuszne.

– Miałam iść na zewnątrz ubierać choinkę, ale ponieważ zbliżała się pora robienia podopiecznym herbaty postanowiłam zrobić im herbatę i dopiero iść. Usłyszałam od współpracownika, żeby „olać herbatę” i iść od razu. Pomyślałam, że i tak na razie nie będę tam na zewnątrz potrzebna, bo muszą najpierw przynieść na miejsce potrzebne rzeczy, przygotować to i zaplanować, a ja będę potrzebna dopiero za jakiś czas. I miałam rację, bo jak poszłam, to i tak jeszcze musiałam czekać. Powiedziałam, że herbata zajmie parę minut. I tak chciał, żebym jej nie robiła. Nie widząc pola do dalszej rozmowy, po prostu tę herbatę zrobiłam (…) Szybciej było zrobić herbatę niż o tym rozmawiać.

– Zapewne było szybciej. Ale kiedy pani nie mówi, tylko robi to, co według pani jest słuszne, pani współpracownik nie wie, dlaczego pani nie słucha tego, co on pani mówi. I wygląda to tak, że pani nie „olała herbaty”, tylko olała pani swojego współpracownika. On nie wie, czemu coś do pani mówi, a pani nie reaguje. Nawet, jeżeli on nie uznaje pani argumentów, kiedy pani by o nich powiedziała, sytuacja byłaby jasna.

Cóż, to prawda. Byłam zestresowana tą sytuacją, samą obecnością współpracownika, który w ostatnich dniach rzucał we mnie uwagami, a nie dostrzegał tego, co udaje mi się osiągnąć… Wiedziałam, że będzie zły, ale bałam się z nim rozmawiać. Herbatę robiłam w napięciu, wiedząc, że jest na mnie zły, ale nie chciałam zostawiać podopiecznych zawiedzionych. Dla nich, dla części z nich, herbata jest bardzo ważną częścią zajęć.

Przypominają mi się słowa, jakie usłyszałam od szefa, kiedy pracowałam w biurze księgowym: „Jest taki problem, że ty nie mówisz. Dziewczyny nie wiedzą, czy ty coś zrobisz, czy nie”.

??? !!!

Zaskoczenie. Zarówno wtedy, w księgowości, jak teraz, w DPS. Teraz, na sesji, zdaję sobie sprawę z tego, że ograniczam komunikację ze współpracownikiem do kwestii niezbędnych. Komunikowanie się, praca w obecności pracownika jest dla mnie trudna. To, że moja praca jest krytykowana, ciągle w jedną stronę, dodatkowo pogłębia strach.

Mówimy o innych uwagach. O tym, co czuję, kiedy ich słucham.

– Czuję złość, ale przede wszystkim stres. Trudno jest mi wtedy być, myśleć. Muszę to po prostu wytrzymać. On ma tendencję do rozwlekania uwag. Nie wiem, po co mówi mi to samo po kilka razy. Kiedy coś mówię, zbywa to. Mówi tylko o tym, co według niego robię źle i co „muszę”, co „nie może być”. Kiedy się staram i udaje mi się ograniczyć niepożądane zachowania podopiecznych jest to niezauważane, natomiast kiedy tylko jedno takie zachowanie się pojawi, zostaje nagłośnione.

Pani terapeutka o coś mnie pyta. Pytanie jest długie, a w jego trakcie myśli najpierw samowolnie wędrują, później mózg traci zdolność przetwarzania. Wyłączył się, przegrzał, nie łączy. Czuję, kiedy myślenie wraca. Stopniowo. Pojawiają się myśli, wspomnienie słów, które wcześniej padły.

Mówię o tym, gdzie zawędrowały moje myśli w czasie, kiedy pani terapeuta zadawała mi pytanie.

– (…) Myślałam o tym, że po sesji jadę do pracy. O tej napiętej atmosferze, która jest między mną i współpracownikiem. O tym, że trudno jest tam w jego obecności być.

(…)

To nasza ostatnia sesja przed Świętami. Wcześniej, na Mikołajki – jak rok i dwa lata temu – zamierzałam przygotować coś dla pani terapeutki. Zrobiłam aniołka. Z papieru i bibuły. Nawet zabrałam go ze sobą do ośrodka, ale przed wejściem zdecydowałam, że go nie pokażę, bo nie jest bardzo ładny. Wstydziłam się dać coś takiego, kiedy wiem, że potrafię lepiej. Wolę masę solną, zdecydowanie, od papieru. Do papieru brakuje mi precyzji i cierpliwości. Dużo czasu zajęło mi przygotowanie aniołka, a z efektu nie jestem zadowolona. Właściwie, kiedy wisi sobie w domu jest okej, ale kiedy mam go dać pani terapeutce, widzę, że nie jest ładny. Niepotrzebnie namalowałam twarz i posypałam skrzydła grubym brokatem. I wolę trwalsze rzeczy. Papierowe, bibułkowe są zbyt według mnie delikatne, łatwe do uszkodzenia. A jednak później podejmuję drugą próbę. Znowu długo to trwa i wywołuje irytację. Tego aniołka nie skończyłam. Jest on częściowo z materiału, szyty, a szycie najbardziej wprawia mnie w nerwy. Po wykonaniu rękawów sukni, dość mam całego przedsięwzięcia. Poprawiam jeszcze twarz i tułów, nakładając warstwę masy solnej. Musi wyschnąć, a później już się do jego skończenia nie zabieram.

Sytuacja wygląda więc tak, że przychodzę dziś bez niczego. Przez chwilę mam ochotę opowiedzieć o tym, że chciałam, ale się nie udało, ale nie decyduję się. Pani terapeutka składa mi życzenia, mnie gdzieś pod koniec sesji bierze drugie zacięcie umysłowe, myśli o pracy, stres związany z życzeniami… Wychodzę bez wypowiedzenia życzeń. Trochę przykro, ale myślę, że pani terapeutka zna mnie na tyle, by wiedzieć, że życzę jej dobrze.

 

 

Znów ten dotyk.

Ze środowej sesji terapeutycznej (12 grudnia 2018):

Czuję się spokojnie, jednak nie od razu zaczynam mówić.

Czemu milczę?

Bo to, o czym chcę rozmawiać… Wstydzę się przyznać pani terapeutce do tego, co zrobiłam. Kombinuję. Od czego zacząć i jakimi słowami. Chcę porozmawiać o tym, czego boję się powiedzieć. Nie od razu.

Zastanawiam się nad wstępem do tematu. Odrzucam słowa, które się w umyśle pojawiają.

Pani terapeutka pyta, co się dzieje. Zbieram się w sobie i mówię:

– Mam  często odczucie, że nieźle sobie radzę w mojej pracy. Jest tak do momentu, kiedy usłyszę uwagi od mojego współpracownika. Tak, jak wczoraj. Uwaga odnosiła się do Roberta, który podobno wszedł wczoraj do pokoju socjalnego i wypijał resztki ze szklanek. Ta uwaga nie byłaby taka trudna, tylko… Bałam się, że usłyszę coś innego; odnośnie sytuacji, jaka miała miejsce chwilę przed tym, zanim dostałam uwagę.

Milczę długo. Pani terapeutka pyta, czy chcę o tej sytuacji opowiedzieć, czy nie.

– To była podobna sytuacja do tej, o której już tutaj mówiłam. Ten podopieczny znowu mnie przytulił.

Pani terapeutka pyta o okoliczności.

– To było tuż po próbie Jasełek. Sala zajęciowa, obecnych było wiele osób.

Znowu milczę. Pani terapeutka pyta, jak na to przytulenie zareagowałam.

– Podobnie, jak za pierwszym razem. Zwlekałam. Mogłam od razu zaprotestować, ale… Wydaje się, że dotyk jest dla mnie bardzo ważny.

Wiem, że powinnam od razu to przerwać. Wiem, że moje zachowanie jest obserwowane. Nie chcę, by inni podopieczni i pracownicy (obecni na sali w liczbie: 2) widzieli, że pozwalam się przytulać, co nie wygląda profesjonalnie ani moralnie słusznie. Mam te myśli w głowie (i samokontrolę również, tylko granice inne), ale: Czuję się wspaniale. Uważam na to, co robię. Przysuwam się do granicy, której wiem, że nie mogę przekroczyć. Niebezpiecznie, tuż przy krawędzi. Dotykam ręki, która mnie obejmuje, zatrzymuję ją na krótką chwilę (mam potrzebę sama również go dotknąć). Wiem, że to wszystko, na co mogę pozwolić. Jest to zapewne krytycznie przyjęte przez innych, ale jeszcze – w moim odczuciu – nie jest nieprzyzwoite.

Koniec przytulenia przychodzi naturalnie. To wszystko, co w danej chwili możliwe. Doświadczyłam czegoś pięknego. Boję się tylko tego, co mogę usłyszeć… I ta uwaga, wyjątkowo ostra, chwilę później: „Nie może być takich sytuacji (…)” Boję się, co usłyszę. Boję się, że moje zachowanie odebrane zostało jako niedopuszczalne, skandaliczne i że stracę szansę na przedłużenie umowy o pracę.

Pani terapeutka mówi, że ten dotyk to taka namiastka relacji.

Czy? W pierwszej chwili myślę, że nie o relację chodzi, tylko o męski dotyk. Później zastanawiam się nad tym, co czułam i czemu ta sytuacja przytulenia dała mi tak wiele radości. Musiała być dla mnie bardzo ważna, skoro podjęłam to ryzyko. Zdecydowanie, nie tylko chodzi o jego ciało. Chodzi też (nie wiem, w jakiej mierze) o to, że mnie lubi, podziwia, że chce ze mną kontaktu. I to, w jaki sposób mnie dotyka. To, jaki jest energiczny i radosny, spontaniczny, szczery.

Rozmowa wraca do poruszonej w poprzedniej sesji kwestii.

– Jest mi łatwiej i lepiej się czuję w kontakcie z podopiecznymi niż ze współpracownikami (…) Kiedy jestem na przerwie z innymi pracownikami, nie czuję, że należę do tej grupy. Z podopiecznymi czuję się bardziej u siebie (…) Tutaj nie jestem tak surowo oceniana.

– Dla pani komunikowanie się z innymi jest trudne. Rozumiem, że może być pani łatwiej w relacji z osobami, które również mają ograniczenie w tej sferze. Dużo większe ograniczenia w komunikacji niż pani. Bo może jest tak, że trudność w rozmowie z pracownikami wynika z tego, że postrzega je pani jako równe albo lepsze od pani.

Tak myślę, że pracowników (dotyczy to stanowisk, które wymagają inteligencji i orientacji w rzeczywistości społeczno-kulturowej, technologicznej) odczuwam jako lepszych ode mnie. Boję się, że nie wiem, nie rozumiem, nie znam się. Co do podopiecznych, też nie lubię ich pytań o sprawy technologiczne, bo jestem z technologią „nie na czasie”. Jednak tych zagadnień, w których „nie wiem, nie rozumiem, nie znam się” jest wśród podopiecznych o wiele mniej niż wśród współpracowników. I, nawet jeżeli nie wiem czegoś, podopieczni i tak mnie lubią, a z tymi technologicznymi zapytaniami odsyłam po prostu do mojego współpracownika. Chwalą mnie i widzą wiele rzeczy, w których jestem dobra. Mój współpracownik jest wylewny tylko w krytyce.

(…)

 

Płaczę pod kontrolą.

Ze środowej sesji terapeutycznej (21 listopada 2018):

– … W zeszłym tygodniu było mi w pracy bardzo trudno… Któregoś dnia wzięłam dwie tabletki na noc, zamiast jednej, bo nie mogłam zasnąć, a chciałam wyspać się do pracy. Bardzo dobrze spałam. W piątek rano wzięłam jedną i pół, zamiast jednej tabletki i dużo lepiej się czułam w pracy. W tym tygodniu… Nocne brałam po jednej, te na dzień – w zwiększonej dawce 1,5. Dziś  rano wzięłam zwykłą dawkę, i zobaczymy, jak będzie.

(…)

Co czułam przed tą sesją?

– Wczoraj wieczorem, kiedy myślałam o terapii, czułam złość na panią. Zastanawiałam się, czy dzisiaj tutaj przyjechać. Zdecydowałam się, bo czułam, że żałowałabym później i przerwa byłaby bardzo długa. Czułam w sobie płacz, ale daleko i nie zdecydowałam się płakać, bo to był wieczór i chciałam już iść spać.

I nie miałam siły na płacz. Na dotarcie do niego. Na jego trwanie. Czułam, że to bez sensu, teraz płakać i zbyt wiele energii będzie to wymagało. Może jutro? Na sesji? Płacz przy drugiej osobie miałby sens, może na sesji będzie ten odpowiedni czas… Chcę płakać na terapii tak po prostu, bez myślenia i kontroli. Może jutro to nastąpi? Wiem, że bez dotyku jest to mało prawdopodobne; coś mnie hamuje, ale może w końcu się uda… – tak mniej więcej sobie pomyślałam i poszłam spać.

Mówię o złości i lęku przed wizytą. Pani terapeutka twierdzi, że płacz nie jest objawem lęku, lecz smutku. Zastanawiam się nad tym stwierdzeniem. Dziwię się i nie jestem przekonana, że to prawda. Płaczę, kiedy się boję. Tak samo, jak czuję złość, kiedy się boję. Jest we mnie lęk, nerwowość – i wtedy płaczę.

Postanawiam jednak odpowiedzieć na pytanie pani terapeutki: Dlaczego było mi smutno? Zazwyczaj pani terapeutka mówi mądrze. Jeszcze tego nie widzę, ale – zgodnie z moim doświadczeniem – pewnie ma rację. A na pewno to ważne, żeby poszukać.

Nie czuję powiązania między płaczem a smutkiem. Próbuję pomyśleć inaczej: O czym myślałam? Czy myśli te wywoływały smutek? Czy były to smutne myśli?

– … Poczucie samotności. Myślałam o tym, że pani nie chce być blisko mnie. Myślałam o tym, co dwóch moich podopiecznych ostatnio powiedziało. Mają dziewczyny w innych ośrodkach. Ucieszyło mnie to, że oni mają, ale przykro mi było, że ja tego nie mam.

(…)

– Ostatnio przyszło mi do głowy, że chyba nie o samo przytulenie chodzi, tylko o ramy w terapeutycznej relacji. Nie wiem, jakie mam dla pani znaczenie. Nasza relacja istnieje jedynie tutaj, w ośrodku i tylko do czasu zakończenia terapii. Nie jest to prywatna relacja. To wywołuje poczucie zagrożenia.

– Co to za zagrożenie?

Nie wiem, jak brzmi odpowiedź na to pytanie.

Może nietrafnie sformułowałam zdanie? Zagrożenie odnosi się do czegoś, co może się stać. Właśnie, może. Zastanawiam się. Przecież pani terapeutka o tym mówiła. Koniec terapii oznacza koniec nas. Nie ma więc „może”, jest „tak się stanie”. Skąd we mnie to słowo, i to poczucie – zagrożenie?

„Nie czuję się bezpiecznie” – kiedyś powiedziałam tak w trakcie sesji. Dziś pojawia się we mnie: „zagrożenie”.

Zdaje się, że dla mnie to jest abstrakcyjna wizja. Koniec terapii? Raczej o nim nie myślę. Kiedy pojawia się myśl, że nie będę mogła zobaczyć się z panią terapeutką… Że mnie zostawi… Że może wcale nie jestem dla niej ważna… Poczucie zagrożenia. To okropne, bardzo bolesne, rozdzierające – kiedy nie można spotkać się z osobą, która jest dla nas ważna. Kiedy traci się prawo do czyjejś obecności, uwagi, słowa. Boję się, że drzwi zostaną przede mną zatrzaśnięte. Nie wierzę, że tak się stanie, a jednocześnie boję się, że tak właśnie będzie.

Zbliża się koniec sesji, a ja nie poczułam obecności pani terapeutki. Ani przez chwilę nie czułam, że jest blisko, że ze mną będzie, że znaczę dla niej więcej niż: „stąd – dotąd”. Płacz mi nie wyszedł. Był, ale nie rozwinął się w pełni. Nie chciałam. Pojawiała się złość na to, że pani terapeutka patrzy na mój płacz i mnie nie dotyka. Czuję, że płacz jest bardzo blisko, ale krępuję się płakać całkiem, kontroluję mój płacz, nie pozwalam mu się rozwinąć. Żebym mogła się przytulić – płacz nie byłby tak krępujący. I tak bardzo kontrolowany.

Bycie wśród mężczyzn.

Z piątkowej sesji terapeutycznej (9 listopad 2018):

Docieram do centrum psychoterapii. Odczuwam dziś to miejsce jako obce i bliskie. Pojawiają się we mnie te sprzeczności, wyskakują naprzemiennie. Pierwsze jest obce (czy bliskie? sama już nie wiem).

Wchodzę na teren ośrodka zmarznięta. Myślę o doktor. Czy jest? Czy mnie widzi? Miałam mieć u niej wizytę w tym miesiącu, ale ze względu na pracę zdecydowałam się ją przełożyć. Termin mam w styczniu, więc już po Świętach. Wolałabym pojawić się tutaj w dobrym stanie, ale kulę się, bo naprawdę zmarzłam.

Przysuwam mój fotel, patrzę na panią terapeutkę. Jest malutka, taka drobna. Bardziej bliska niż obca. Zakrywam twarz. Odsłaniam ją. Znowu zakrywam. Jestem niezdecydowana.

W końcu pozwalam sobie pobyć w ukryciu. Po dłuższym czasie czuję napływający spokój. Jestem spokojniejsza, ale kiedy się odsłaniam, nie jestem gotowa na rozmowę, więc zasłaniam się znowu. Kiedy decyduję się zacząć rozmowę, zaczynam od tego, co najprostsze. Jest to relacja na temat: co w tym tygodniu u mnie w pracy. Później milknę, bo…

– Czy wie pani, co sprawia, że jest pani dziś bardziej niespokojna?

Cóż, wiem, ale wstydzę się o tym mówić. Właśnie dlatego dużo dziś milczę. Wyjaśniam okrężnie:

– W tym tygodniu nie miałam większych problemów z podopiecznymi.

To jest (pośrednio) powodem mojego zdenerwowania. Nie ma o czym mówić, poza… Po dłuższym czasie odważam się napomknąć, że niektórzy podopieczni adorują mnie jako kobietę, a mi jest miło i niezręcznie.

– To, że jestem pracownikiem i nie powinnam wchodzić w relacje z podopiecznymi jest dla mnie z jednej strony przykre, ale czuję jednocześnie, że te ramy są dla mnie ważne. Dzięki nim mogę skupić się na tym, co robię, stawać się bardziej samodzielna i rozwijać umiejętności. Ważne jest dla mnie to poczucie, że mogę być i jestem pracownikiem, nie tylko kobietą.

W sferze prywatnej, pozazawodowej nie mam kontaktu z mężczyznami (pomijam rodzinę). Nie jestem i nigdy nie byłam w związku ani „poważnym”, ani chwilowym. Oczywiste jest w tej sytuacji pojawienie się romantycznych i erotycznych pragnień względem podopiecznych, którzy – z racji tego, że ośrodek jest przeznaczony wyłącznie dla mężczyzn – odczuwają podobnie.

– Czy da się pogodzić te dwie: bycie dla nich terapeutą i pani smutek z powodu tego, że nie może pani wchodzić z nimi w relacje?

Muszę się zastanowić. Myślę o moim postępowaniu względem podopiecznych. Bywa to trudne, ale jak dotąd nie zrobiłam niczego, by zrealizować pojawiające się pragnienie erotycznej bliskości. Również wtedy, gdy zostawałam z podopiecznymi sama. Również w chwilach, kiedy byłam sama z jednym podopiecznym.

– … Tak.

Pani terapeutka pyta, czy będzie to dla mnie możliwe, by tworzyć prywatne relacje, również damsko-męskie. To, w moim odczuciu, jest pewne.

– Tak. Tylko nie wiem, kiedy.

(…)

Odwracam się, by spojrzeć na czas. Zostało nam pięć minut. Jak chcę je spędzić?

Patrzę na panią terapeutkę. Odwracam wzrok. Patrzę. Chowam się. Patrzę.

– Brakowało mi dziś na sesji kontaktu wzrokowego. Kiedy teraz patrzyłam na panią, trudno było mi nie uciekać spojrzeniem (…) Kiedy patrzę, pojawia się strach (…) I obawa o to, co pani o mnie myśli.

Jak jest. Teraz.

Ze środowej sesji terapeutycznej (10 październik 2018):

Widzę na twarzy pani terapeutki radość i oczekiwanie. Widzę, że czeka, by usłyszeć moje wrażenia z pierwszych dwóch dni pracy, jednak zachowuję się tak, jakby nic szczególnego się ostatnio nie wydarzyło, jakby nie było o czym mówić.

Czuję się słaba, zagubiona. Boję się i nie mam czym pochwalić.

Jestem zdziwiona wyraźnym emocjonalnym wyrazem pani terapeutki. Chcę go zgasić, przede wszystkim zgasić to oczekiwanie. Oczekiwanie na dobre wiadomości, pozytywne wrażenia z pracy. Mam w tej chwili wrażenie, że nasze role uległy na chwilę odwróceniu; wcześniej to pani terapeutka z poważną i nic-nie-sugerującą twarzą rozpoczynała sesję, ja (w moim odbiorze) byłam stroną emocjonalną.

Trochę się wstydzę.

– (…) Wcześniej, kiedy pojawiałam się tam na chwilę – było dobrze, podobało mi się, rozmawiałam z mieszkańcami. Teraz… Jest inaczej. Nie ma we mnie tej energii, mobilizacji do działania i czuję presję. Stałam się pracownikiem, instruktorem terapii zajęciowej, i tak na mnie teraz patrzą pracownicy i podopieczni. Wcześniej byłam niezobowiązująco, teraz jako instruktor… Podopieczni pytają o coś, ja często nie wiem. Czuję, że powinnam wiedzieć. Jako instruktor – powinnam. Mówię cicho. Nie potrafię mówić głośniej i widać, że czuję się niepewnie. Najtrudniejszą rzeczą na razie jest dla mnie zapamiętanie, kto jak się nazywa i na kogo trzeba szczególnie uważać. Często nie pamiętam twarzy i nie wiem, czy to ta sama osoba, co przed chwilą czy już ktoś inny.

Pani terapeutka zwraca uwagę na to, że jest to zupełnie naturalne przy podejmowaniu pracy w nowym miejscu, podejmowaniu takiego rodzaju pracy po raz pierwszy i bez kierunkowej edukacji. Wszystko jest nowe. To prawda.

– Myślę też o tym, że zaczynam tam z miejsca, w którym teraz jestem. Nie mówiłam nikomu, że się leczę ani w ogóle że mam problemy z kontaktem, rozmową. To, że nie wiedzą sprawia, że bardziej się stresuję, ale daje też większą motywację do starań. Kiedy rozmówca wie, że mam problemy w kontaktach, wystąpienie takich problemów w kontakcie nie jest dla niego zaskakujące; w takiej sytuacji czuję się usprawiedliwiona, mogę milczeć. Nikt nie wie, że rozmowa jest dla mnie wyzwaniem – jest trudniej, jest więcej stresu, ale i starań z mojej strony. Ważne jest też dla mnie… To daje możliwość, abym mogła zobaczyć, jak jest ze mną teraz. Mogę spróbować się w takiej sytuacji, gdzie nie jestem traktowana przez pryzmat moich problemów, bo nikt o nich nie wie.

Nie jest źle, na pewno, wiem o tym. Jest po prostu ciężko. Zwyczajnie ciężko, jak to w nowej sytuacji.

Patrzę na panią terapeutkę i przypominam sobie jej dotyk. Miły, miękki, aksamitny. Przytulam się do niej w wyobraźni. Czuję wzruszenie. To przytulenie, ten dotyk czuję prawie namacalnie. Pojawiają się łzy. Tak bardzo jestem wzruszona, poruszona wewnętrznie, że muszę zamknąć oczy. Muszę zamknąć oczy. Uspokoić się. Nic o tym nie mówię. Zbyt duże emocje. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym nie zamykała oczu albo gdybym powiedziała o wizji przytulenia. Zamiast tego, mówię:

– Dziś podczas sesji poczułam się zmęczona. Pomyślałam nawet, że bardziej mnie ta sesja zmęczyła niż cały wczorajszy dzień pracy.

I jest to prawdą.

Ale nie jest wytłumaczeniem łez i zamkniętych oczu.

Pozwolisz?

Z wizyty psychiatrycznej (13 wrzesień 2018):

– Co słychać, pani Paulino?

Pytanie, które wiecznie mnie zaskakuje, zapiera dech i sprawia, że chciałabym zniknąć. Lub nie musieć odpowiadać. Krępuję się, czuję presję, patrzę w dół i milczę. Najpierw próbuję się skupić, żeby odpowiedzieć. Kiedy milczenie się przedłuża patrzę na doktor, śledzę uważnie jej twarz. Próbuję skłonić ją do tego, by nie oczekiwała, że odpowiem. Takie bezgłośne: „Pozwól mi milczeć”. Śledzę uważnie jej twarz. Próbuję z niej czytać. Co czuje, o czym myśli, jak ocenia moją kondycję psychiczną, co zrobi, kiedy dalej będę milczała. „Pozwolisz?”.

Zastanawiam się, czy straci cierpliwość, chęć do podejmowania prób rozmowy, wiarę w to, że przemówię, że potrafię przemówić, zobaczę zdenerwowanie, obojętność czy współczucie…

Co widzę? Nic z tych rzeczy. Nie odpuszcza.

– Mogę zgadywać, ale jest już pani na tyle…

„Dorosła” – słowo w moim umyśle wyprzedza słowo wypowiedziane przed doktor. Boję się tego, co doktor powie.

– … w dobrym stanie, że może mi pani odpowiedzieć.

O! Jestem zdziwiona. Czuję ulgę i radość z tego, że doktor zauważa u mnie postęp.

Nie jest lekko. Pochylam się do przodu. Zakrywam twarz tak samo, jak na terapii. Odpoczywam, uspokajam się, w końcu mobilizuję. Mówię. Z częstymi pauzami, ze skrępowaniem. O tym, jak w terapii i poza nią, o lekach. W pewnym momencie mówię coś bez sensu. Najpierw czuję się skrępowana. Później jest mi smutno. Odczuwam to tak, jakby ta jedna bezsensowna wypowiedź nadała wymowę całemu spotkaniu. Spotkanie zdaje mi się teraz „zepsute”. Samo powiedzenie czegoś bez sensu nie byłoby może takie wstydliwe, ale jest jeszcze moja nerwowa reakcja na tę pomyłkę. Smutno mi, ale przecież nic takiego się nie stało, chwila zażenowania. Nie chcę się temu nastrojowi smutku poddawać. Udaje mi się.

To mówienie stanowi trudność.

Z wtorkowej sesji terapeutycznej (11 wrzesień 2018):

Nieprzytomnie się czuję. Przestraszam się, kiedy niespodziewanie słyszę dźwięki roweru na nierównej powierzchni. Dzieje się to, gdy wchodzę na teren ośrodka. Czuję złość do dziewczyny, która mnie przestraszyła i jestem tą złością zdziwiona. Zmierzam do budynku i jestem zła. Są ludzie na zewnątrz i denerwuję się. Czuję swoją pokraczność, sztywność ruchów, nieprzyjemną minę. Krępuję się i złoszczę. Wyobrażam sobie, że obserwują mnie z okien. Pani terapeutka, doktor. Uspokajam się: „Pani terapeutka jeżeli jest, o tej porze na pewno ma pacjenta (więc siedzi tyłem do okna, nie może mnie widzieć). Czy doktor jest i co robi – nie wiem. Też się uspokajam: „Przecież doktor wie, co mi jest i jeżeli wyglądam sztywno i nieprzyjemnie nie jest to dziwne ani śmieszne”. Czuję się lepiej. Za kilka metrów wejdę do budynku.

Wchodzę do gabinetu, siadam, zakrywam twarz i milczę. Krępuję się i nie chce mi się mówić.

(…)

Dużo dziś milczę. Wspominam ostatnią sesję, kiedy milczałam i powiedziałam, że nie mogę sobie przypomnieć, co miałam powiedzieć, a tak naprawdę coś sobie przypomniałam, tylko szybko odrzuciłam pomysł, by o tym mówić. I tak jedną rzecz odrzuciłam, drugą…

– A teraz o czym by pani chciała porozmawiać, gdyby odrzucić tę cenzurę?

Zadziwiające. Niezaplanowane kwestie pojawiają się prawie natychmiast. Pewnie to „by pani chciała” pani terapeutki sprawia, że spokojnie myślę o tym, co teraz dla mnie ważne. Zastanawiam się z ciekawością; nie myślę jeszcze o tym, że będę mówić.

Wiem, co ostatnio we mnie siedzi. Co najbardziej wpływa na moje samopoczucie.

Teraz…

– Zastanawia się pani, czy o tym powiedzieć?

Nie mam ochoty mówić, ale wiem, że to kwestie ważne. Nie wiem, w czym może pomóc wysłowienie ich, ale domyślałam się, że pomoże choćby samo podzielenie się. Przykro mi, bo to zastanawianie się czy mówić prawdopodobnie świadczy o braku zaufania. Pani terapeutka jest smutna. Wyobrażam sobie, że to przykre. I przecież nie jest tak, że nie ufam! Mogłabym łatwo podzielić się z nią moimi myślami na kartce. To mówienie stanowi trudność, nie fakt, że pani terapeutka czegoś się o mnie dowiaduje.

– … Są dwie rzeczy, które…

Znowu milczę. W końcu mówię. Powoli, z przerwami, nie patrząc na panią terapeutkę.

To są dwie kwestie, które od jakiegoś czasu mnie męczą, domagają się podjęcia działania, a wcześniej decyzji. W obu przypadkach jestem rozdwojona. Pani terapeutka zauważa, że to samo jest tutaj, w gabinecie. Częste wahania: Powiedzieć czy nie? Mówić czy milczeć?

Dzisiejsza sesje jest bardzo stresująca, ze względu na tematykę (owe dwie kwestie), która pojawia się w głowie na pytanie o „bez cenzury” i którą podejmuję.

Skrępowanie.Trudno mi być tutaj.

Z wtorkowej sesji terapeutycznej (7 sierpień 2018):

Jestem mocno zdenerwowana. Siadam, likwiduję skos w ułożeniu fotela, milczę. Denerwuję się dużo bardziej niż w poprzednim tygodniu.

– Ma pani jakieś pomysły, z czego może to wynikać?

– … W ubiegłym tygodniu myślałam o sesji jako spotkaniu po przerwie, nie myślałam o sesji jako rozmowie.

– Czy to tematy rozmowy budzą dziś zdenerwowanie?

Zamyślam się i długo milczę. Myślę, że sama czynność rozmowy jest stresująca. Ale tematy, które na dziś zaplanowałam są faktycznie wyjątkowe i mogą budzić napięcie. Wcale nie mam ochoty ani odwagi, by o nich opowiedzieć. Milczę.

Myślę o ograniczeniach czasowych. Sprawdzam stan na zegarze i z wysiłkiem po kawałeczku mówię.

– Trudno jest mi dzisiaj być… tutaj… Trudno mi po rozmowie z ubiegłego tygodnia… Myślę o takich dwóch rzeczach… Z pani słów wynikało, że była pani niezadowolona z tego, co zrobiłam…

– Prawda jest taka, że odczułam wtedy pewien dyskomfort. Ale możemy dalej kontynuować (…)

Dotyk? – myślę – … Nie, no chyba o terapię chodzi… Dyskomfort? Związany z czym? Że nie słucham jej odmowy? Że ktoś spoza bliskich chce ją przytulić? Sposobem, w jaki podchodzę i dotykam???

– … A druga rzecz to… tym razem coś, co ja powiedziałam. Że kiedy panią dotknęłam, dziwnie się poczułam…

– Dziwnie? Spróbowałaby pani to sprecyzować?

– … Nie wiedziałam, jak mogę panią dotknąć, a jak nie. Czy to, co robię jest odpowiednie.

– Tak, mówiła pani, że nie wiedziała, co jest odpowiednie. Rozumiem, że mogła pani tego nie wiedzieć. Ale czuła to pani. To skrępowanie, wątpliwości…

(…)