Wszystko mi jedno, płaczę.

Z wizyty psychiatrycznej (16 lipiec 2018):

Boję się tej wizyty i chciałabym móc nie jechać, za to kiedy już jestem w Warszawie (i zjadam paczkę „Jeżyków”) czuję się dobrze. Później, gdy zbliżam się do ośrodka, znów się boję i nie mam energii. Przed wejściem czuję się spokojnie, ale bez radości. Tak stabilnie średnio się czuję.

Nieśmiertelne pytanie: „Co słychać, pani Paulino?”, po którym następuje cisza… Cóż mam powiedzieć? Nie jest tak, żeby mnie zamurowało, jak bywało dawniej, tylko nie mam nic sensownego do powiedzenia, no i takiego, czego bym się nie wstydziła.

Mogłabym mówić, ale… To wrażenie, że wszystko, co mogę o sobie powiedzieć jest niepoważne i po co właściwie mam mówić, co u mnie?

Cóż, i jeszcze moje przeświadczenie, że oczekuje się ode mnie bym coś sensownego i poważnego robiła. Mówię więc:

– Jeżeli pyta pani o pracę, to nic się nie zmieniło.

Czy szukam pracy? Kręcę głową, bardzo zestresowana, bo to właśnie temat, z powodu którego tak bardzo się boję naszych wizyt. Milczę później znowu i nie mam ochoty rozmawiać wcale, o niczym. Doktor wychodzi na kilka minut z gabinetu. Zostaję sama i ponieważ w pustym pokoju czuję się spokojniej, myślę, że powinnam się zastanowić nad tym, co powiedzieć.

Hm, tylko wciąż nie mam chęci do rozmowy. Jakoś mi wszystko jedno.

Przykro mi, że mi wszystko jedno i ten przykry fakt trochę mnie rusza. Chowam twarz w dłoniach, bo tak się uspokajam i czuję się trochę mniej obojętnie. Płaczę przez chwilę. Później sobie siedzę po prostu i czekam na doktor. Trochę się zaczynam nudzić tu sama. Nagle mi się przypomina, co mogę powiedzieć. Nie uważam, by były to rzeczy bardzo istotne, ale nadają się do powiedzenia i to jest dobry powód, aby o nich powiedzieć.

Myślę, że to niezbyt elegancko, ale ponieważ taką mam potrzebę, opieram łokcie o blat biurka, trochę chowam się we własne dłonie i to sprawia, że od razu czuję się bezpieczniej. Dużo łatwiej jest mi w takim skrytym i przytulnym ułożeniu mówić.

Ta druga część spotkania, po powrocie doktor, jest zabarwiona słowami. Nie mówię dużo, lecz mówię i nie ilość słów jest miarą sukcesu, lecz to, że mówię.

Dostaję receptę. Nie próbuję przedłużać spotkania. Porozmawiałam trochę, udało się i z tego jestem zadowolona. Mogę bez żalu opuścić gabinet 🙂

Przed przerwą. Pożegnanie.

Ze środowej sesji terapeutycznej (11 lipiec 2018):

Milczę i przykro mi z tego powodu. Głupio się zachowuję, milcząc, jednak milczę. Niewiele patrzę na panią terapeutkę. Myślę. Nie mam w głowie pustki, ale nie mogę się zdecydować. Wyglądam jak sierota, tak skulona na fotelu, milcząca. Nie tak miało wyglądać nasze ostatnie spotkanie przed przerwą! Przestałam już się bać przerwy w terapii, uspokoiłam się, a teraz… Co wyprawiam?

Nie chcę, by pani terapeutka myślała, że jest mi trudno ze względu na jej urlop. Chcę mówić. Przecież wcale się nie przejmuję tym urlopem, a sierotę z siebie robię, jakbym chciała wyżebrać współczucie. Zła jestem i przykro mi, że tak się dzieje.

Mówić. Myślę, zastanawiam się, ale nie mówię. Wszystko jakieś trudne, kiedy mam się odezwać.

Czuć. Gdzieś jest we mnie płacz, nawet kilka łez się ze mnie wydobywa, ale to wszystko.

W końcu po półgodzinie nagli mnie czas i zaczynam mówić:

– Kiedy wyszłam było mi przykro, że pada deszcz. Że nasz ostatni dzień taką ma przygnębiającą atmosferę.

– Czy ta pogoda odzwierciedla pani nastrój dziś?

– …

– Czy wie pani co jest powodem, że pani tak długo milczała?

– … Chciałam dziś kontynuować wczorajszy temat. A to jest trudne dla mnie do opowiadania. Wczoraj też było bardzo trudno (…) Trudno mi mówić o ważnych dla mnie relacjach. O moich odczuciach.

Mówię. Powoli. Każde zdanie wymaga skupienia i mobilizacji. Nie mówię właściwie nic nowego, jedynie to, co już wczoraj powiedziałam. I tak jest trudno. Trudno mi cokolwiek mówić, ale nie chcę milczeć przez całe spotkanie. I wiem, że to ważne, żebym właśnie na ten temat mówiła. Czuję się, jak na rehabilitacji mowy, tak ciężko idzie mi mówienie, ale podejmuję je i jestem z tego zadowolona.

Kończymy sesję. Wstaję zdecydowana przytulić panią terapeutkę. Podchodzę bliżej niż zazwyczaj. Napotykam rękę wyciągniętą do zwyczajowego uścisku. Co zrobić, uściskam rękę, ale nie odchodzę, bo to nie jest to, czego chcę. Zbliżam się bardziej, a ponieważ pani terapeutka unika przytulenia pytam, czy mogę. Odpowiedź: „Nie bardzo” nie jest dla mnie jednoznaczna, dlatego nie wycofuję się z zamiaru. Dopiero słowa: „Nie możemy” są dla mnie odpowiedzią. Wcześniej zastanawiałam się czasem… Pani terapeutka zawsze mówiła o tym, że ona nie może mnie przytulić. A ja ją? O tym nie mówiłyśmy, stąd decyzja, by spróbować.

„Nie”. Dziwnie się czuję. Nie ma możliwości. Zamknięte drzwi.

Jestem zaskoczona i uchodzi ze mnie powietrze, ale nie całe, bo nie wyobrażam sobie, że po prostu wyjdę, bez pożegnania. Nie zamierzam. Pewnie czułabym rozpacz albo złość, ale patrzę na panią terapeutkę, słyszę jej łagodny głos i czuję dotyk na moich dłoniach. Dziwię się i nie. Doświadczam czegoś nowego. Trochę jestem nieprzytomna i bardzo przytomna. Nie boję się patrzeć. Czuję niezwykłość i naturalność. Nikt mnie tak nie dotykał. Ten dotyk jest bardzo miły. Gładki i delikatny, bliski. Czuję się kochana i szanowana. To długa chwila, kiedy podnoszę moją dłoń i dotykam nią ramienia pani terapeutki. Boję się wykonać ten ruch, ręka trochę mi drży. Cieszę się, że nie zostaje odtrącona. Chciałabym jeszcze więcej, ale czuję, że właśnie ocieram się o granicę i że tak jest dobrze. Cieszę się. Czuję, że pożegnałyśmy się przed tą długą przerwą. Jestem spokojna, choć trochę mi smutno. Przy wyjściu z gabinetu mam myśl, że to było chyba jeszcze piękniejsze, niż przytulenie.

Marzę o …

Z wtorkowej sesji terapeutycznej (10 lipiec 2018)

Jestem na czas, lecz nieprzygotowana.

Wiem, o czym mogłybyśmy porozmawiać, ale się krępuję i waham. Nie zdecydowałam się przygotować notatki, choć taki pomysł się we mnie pojawił. Nie mówię, o jakim temacie myślałam, ale po moich pierwszych słowach pani terapeutka sama o niego pyta.

Mówię:

– Nie byłam teraz w kościele, ale była inna okoliczność, gdzie poczułam się samotna (…) Jak tam siedziałam, pomyślałam, że chciałabym, żeby Adam był obok, żebym mogła się do niego przytulić.

Więc pani terapeutka pyta o tę naszą relację z Adamem. Długo milczę, ale w końcu powoli opowiadam, wspomagana bardziej szczegółowymi pytaniami, w tym: czy taki wirtualny kontakt mi odpowiada.

– To, jak jest między nami odpowiada mi poza tym aspektem, że nie mamy fizycznego kontaktu.

– Tego kontaktu, który jest dla pani tak ważny i którego się pani boi.

Czy boję się dotyku???

Obojętność na wierzchu. Doświadczenie samotności.

Ze środowej sesji terapeutycznej (4 lipiec 2018):

Dochodzę do drzwi gabinetu i słyszę rozmowę. Zdaje się, że dobiega ona z naszego pokoju, ale może to z pokoju obok, bo przecież…

Ejże, z naszego! Zdumiona słyszę głos pani terapeutki. Wesoły, energiczny. Nie podoba mi się to. Rozmowa trwa w najlepsze – takie mam wrażenie. Co się dzieje, dlaczego? Inna pacjentka? Czy pani terapeutka zapomniała, że to moja godzina?!

Pukam do drzwi. Tamta wychodzi. To nie pacjentka, tylko ktoś z kadry. Nie podoba mi się, irytuje mnie jej uśmiech i cała ona.

Siadam, ustawiam fotel. Patrzę na panią terapeutkę, a ona mówi: „Możemy zaczynać” czy też: „Może pani zaczynać”, nie pamiętam. Milczę chwilę, po czym przyznaję, że niczego nie przygotowałam. Milczę bardzo długo i czuję, że jestem zła na panią terapeutkę. Kiedy odrywam wzrok od podłogi napotykam ze zdziwieniem jej zaniepokojony wzrok.

Po jakimś czasie zaczynam mówić, bo przykra jest dla mnie perspektywa „utraty” sesji. Czuję, że będę żałowała, jeżeli całą tak przesiedzę, odizolowana. I chcę być w kontakcie, ale ta mgła obojętności nie daje się usunąć. Właściwie to nie jest obojętność. Jest odsunięcie się. Niecelowe, ale jest. Nie potrafię czuć się w relacji. Czuję się sama. Wiem, że pani terapeutka tu jest, że jestem dla niej ważna… Wiem, ale nie potrafię pozbyć się „obojętności”.

Czym jest ta obojętność? Odczucie, że wszystko jest nieważne. Po co tu jestem? Nie chce mi się rozmawiać ani przytulić, nic. Pani terapeutka jest mi obojętna. Jakby jej tutaj nie było. Jakbym była sama, choć wiem, że jest i czeka.

Wychodzi na to, że jest to zobojętnienie, a nie obojętność.

– Zanim tutaj weszłam usłyszałam, że ktoś już jest w gabinecie i z panią rozmawia. Było to dla mnie nieprzyjemne… Bo ja się spieszę, staram przybyć na czas, a pani nie czeka na mnie, tylko rozmawia z kimś innym. I z takim dużym zaangażowaniem.

Właśnie to zaangażowanie najmocniej mnie złości. Później, w trakcie sesji ktoś się pojawia na chwilę po dokumenty, ale ta sytuacja jest w porządku. Pani terapeutka nie cieszy się z wejścia tej osoby, ma miejsce krótka rzeczowa wymiana. Nie przeszkadza mi to.

Pani terapeutka mówi o chęci posiadania na wyłączność, o wkradaniu się rzeczywistości w mój świat… Słabo pamiętam słowa z tej sesji.

– (…) Rzeczywistość jest natomiast taka, że ja o sesji nie zapomniałam, jestem tutaj, gotowa słuchać tego, o czym chce pani mi powiedzieć. Próbuję dowiedzieć się od pani czegoś, pytam. Ale nie mogę robić nic wbrew pani. Jeżeli chce pani milcząco odbyć tę sesję, to też tak może być. Ale kiedy pani mi tego nie powie, to nie wiem, co się dzieje.

– Nie chce mi się rozmawiać… Przed wejściem, kiedy usłyszałam rozmowę, pojawiła się myśl, że pani zapomniała o tym, że mamy sesję.

– Czy myśli pani, że ta myśl pojawiła się w związku z uczuciami, jakich pani doświadczyła, słysząc, że z kimś rozmawiam?

– Pewnie tak, chociaż kiedy weszłam czułam się pozytywnie, tylko nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Nastrój mi się pogorszył, kiedy pani wyraziła oczekiwanie, że będę mówiła. Nie wiedziałam, co mogę powiedzieć.

Czuję się dzisiaj sama. Trochę nieobecna. Nie cieszę się, że tu jestem.

Głównie czuję obojętność, ale gdzieś pod spodem jest płacz.

Płacz ten wydobywa się na powierzchnię od czasu do czasu. Dzisiejsza sesja jest jednak samotnością. Milczę dużo, dużo płaczę i mówię trochę. Czuję obojętność, kiedy milczę. Nie czuję bliskości, kiedy mówię. Kiedy płaczę, czuję żal, brak, samotność.

Czuję emocje, ale nie w pełni. Płaczę dużo, ale jest to płacz w samotności. Czuję się sama i płaczę właśnie z powodu samotności, którą dziś czuję i która nie chce odejść. Nieważne: milczę, mówię czy płaczę – samotność. Płaczę w samotności, nie potrafię jej przebić i z tego powodu jeszcze bardziej się czuję samotna. Dopiero pod koniec sesji czuję się bardziej w kontakcie i cieszy mnie obecność pani terapeutki.

Już mamy kończyć, ale potrzebuję coś jeszcze powiedzieć, żeby czuć, że coś na tej sesji zrobiłam. Nie do końca mam to poukładane, ale czuję, że do czegoś dojdę, że moje myśli idą jakimś tropem… Znajomo. Obojętność. Szkoła. Po szkole płacz rozpaczy. Myślę, zastanawiam się, coś trawię w głowie, w końcu mówię. Mam świadomość, że już kończymy, ale mówię powoli, skupiając się mocno, żeby ta świadomość nie rozproszyła niepozbieranych jeszcze myśli, które chcę pozbierać i wypowiedzieć, właśnie tu i teraz, bo czuję, że tu i teraz może się to udać:

– Kiedy doświadczę rozczarowania albo obaw pojawia się odczucie obojętności. Jestem nie całkiem obecna, obojętna, nie czuję bycia w relacji. Ale czasem pojawia się płacz, bo za relacją tęsknię.

Tak. Czuję, że pozbierałam. Właśnie tu i teraz. Zaczęłam mówić, nie wiedząc do czego dojdę. Mówiłam i myślałam w tym samym momencie, byłam skupiona, udało się!

Rozmowa i smutek. Doświadczenie bliskości.

Z wtorkowej sesji terapeutycznej (3 lipiec 2018):

Zaczynam milczeniem. Przypominam sobie, że chciałam się dziś upewnić co do urlopu pani terapeutki. 16-31 lipca, 14-16 sierpnia. Oglądamy to w kalendarzu. Okej. Uspokajam się, przysuwam bliżej i mówię:

– Ta przerwa była dla mnie długa.

– Dlaczego?

– … W tych dniach miałam trochę stresu, związanego z urzędem pracy (…) Czułam się osamotniona i zła. Siostra miała gorszy tydzień, co też na mój nastrój przekładało się negatywnie. Adam przeprowadzał się, więc był zajęty i mniej się kontaktował. Zła byłam też na koleżankę ze studiów, która nie odzywa się od kilku miesięcy (…)

Tak się złościłam i w myślach moich dostało się wszystkim, którzy mnie „opuścili”, teraz lub nawet stosunkowo długo wstecz. Pani terapeutka pyta, co ze złością w stosunku do niej.

– … Trochę też, ale malutko, najmniej. Dużo więcej było tęsknoty.

Znowu milczę.

– … W niedzielę na mszy poczułam się bardzo samotna i …

– I…? Co się stało, że tak pani przerwała w połowie zdania?

– … Trochę źle się czułam, bo mówiłam coś, w co nie wierzę. Też śmiać mi się chciało z tych ludzi (…) Jak nie przystąpiłam do sakramentu komunii, poczułam się jeszcze bardziej osamotniona. Nagle mi się zachciało płakać, ale powstrzymałam się. Co nie było łatwe.

Milczę. Milczę dziś bardzo dużo. Chwilę płaczę. Jestem pochylona i patrzę w podłogę, ale nie zakrywam twarzy.

– Myślę, że nie mam ochoty rozmawiać, dlatego że przerwa była trudna i długa, a teraz, kiedy się widzimy chciałabym się przytulić, a nie rozmawiać.

– To taka duża tęsknota za fizyczną bliskością, której w dzieciństwie pani było zbyt mało. Jak nie może mieć pani fizycznego kontaktu, to nie chce pani niczego.

– Ja myślę, że chodzi o to… Kiedy jestem w kontakcie, bardziej obecna – wtedy jest tęsknota za przytuleniem, a skoro wiem, że…

– Skoro pani wie, że co?

– Skoro wiem, że pani tego nie zrobi, a ja się nie odważę to jest łatwiej wycofać się z kontaktu i nie czuć niż to przeżywać.

– Bo jest to bardzo trudne. Wyobrażam sobie, że jest też bardzo bolesne.

Przez chwilkę jestem zła za to stwierdzenie, ale patrzę na panią terapeutkę i widzę, że jest ze mną i czuje. Razem przeżywamy ten smutek. Jest lżej, kiedy pani terapeutka mi w nim towarzyszy.