Przemawia do mnie czas.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (15 czerwiec 2020):

Znowu milczę, co nie podoba się pani terapeutce.

– … Wczoraj próbowałam dopisać dalszą część do takiego mojego opracowania, którym od dawna się nie zajmowałam. Dopisałam dwa albo trzy zdania i utknęłam, bo zaczęłam się denerwować i rozdrapywać strupy na głowie. Trochę też chciało mi się płakać i zostawiłam to opracowanie, żeby nie pogorszyć sytuacji na mojej głowie. Później przeglądałam oferty pracy i też się denerwowałam. Wyszłam na podwórko, czesałam psa i chciał na spacer, więc poszliśmy. Nie wzięłam ze sobą telefonu i denerwowałam się trochę, że być może ktoś do niego zajrzy. I taka pojawiła się we mnie myśl, że…

– Co się dzieje, że zatrzymała się pani?

– Trudno mi o tym powiedzieć, bo odnoszę wrażenie, że kiedy mówię na temat śmierci, to pani…

– Tak?

– Mam poczucie, że pani odbiera mnie wtedy krytycznie i staje się pani jakby moim wrogiem.

– Z czego to pani odczytuje? Chodzi o moje słowa, ton głosu?

– Spytała mnie pani, jaki sens ma dla mnie terapia. Mówiłyśmy o tym i miałam poczucie, że zostało to wyjaśnione. A później znowu mnie pani pyta o sens terapii, właśnie kiedy mówię o myślach dotyczących mojej śmierci. I kiedy mówię o tych myślach, pani głos się zmienia, odczytuję krytykę, niezadowolenie.

– Czasem nie wystarczy raz na coś odpowiedzieć, i koniec. Co do mojego głosu, pewnie słyszy pani czasem złość, irytację. Nie jestem wrogo do pani nastawiona. Kiedy pani milczy, staję się bezsilna i to budzi we mnie złość. Ja nie jestem człowiekiem, który nic nie czuje. Nie jest mi łatwo słuchać, kiedy mówi pani o tym, że chciałaby zniknąć. Nie będę ukrywać; to budzi we mnie emocje. Czuję bezsilność. I tak, jak pani odczuwa względem mnie różne emocje, ja też je odczuwam. Znowu mówi pani o tym, że nie chce konfrontować się z czymś trudnym. Ma pani w sobie bardzo dużą złość na rodzinę, której nie ufa i podejrzewa, że ciocia mogłaby sobie zajrzeć w pani telefon. Ja widzę to tak, że tę złość, która pojawia się w stosunku do rodziny, przekierowuje pani na siebie. Co pani o tym myśli, widzi to pani?

– Pomyślałam o dwóch rzeczach: Łatwiej jest mi sprawić, bym nie czuła niż wpłynąć na zachowanie innych. Nie chcę, by inni źle się czuli.

– Tylko, że chroni pani innych kosztem siebie (…) Jest coś, co chce pani mi powiedzieć?

– Nie wiem… Wczoraj, kiedy byłam na spacerze i myślałam o tej możliwości samobójstwa, zastanowiłam się, hipotetycznie, co bym zrobiła. Pomyślałam o tym, że dziś zadzwoniłaby pani do mnie i zaniepokoiła się, że nie odbierałam. I pomyślałam, że gdyby się pani dowiedziała o tym, co zrobiłam, płakałaby pani. I, tak hipotetycznie, doszłam do wniosku, że doczekałabym do dzisiejszej sesji, bo była niedziela, więc do poniedziałkowej sesji blisko, i chciałabym z panią porozmawiać.

– Czy ta myśl o tym, by porozmawiać ze mną sprawiła, że przestała pani w tamtej chwili myśleć o śmierci?

– No, tak. Właściwie, pomyślałam, że bym doczekała do sesji, a później… Nie wiadomo, więc już się tym nie zajmowałam.

– Dobre jest to, że zauważa pani możliwość szukania rozwiązania w rozmowie (…)

Kończymy rozmowę. Telefon generuje automatyczną wiadomość o czasie połączenia: 53min48s. Oznacza to prawie cztery nadprogramowe minuty, poświęcone mi przez panią terapeutkę, a ten dodatkowy czas skraca dziesięciominutową przerwę, którą pani terapeutka ma do dyspozycji pomiędzy pacjentami, a w ciągu której musi jeszcze zmieścić sporządzenie krótkiej relacji z sesji. Dostałam czas z jej przerwy, jej chwilę na wytchnienie i to dociera do mnie wyraźniej niż słowa. Jestem wzruszona.

Cieszę się, że pani jest.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (4 maja 2020):

Mówię, co u mnie słychać:

– (…) W sobotę znowu rozdrapałam głowę. Zdenerwowałam się, bo mama mnie spytała, czy K. do mnie dzwoni.

– Zdenerwowało panią to, że ona pyta?

– To nie było po prostu pytanie. To było pytanie i zakaz.

– Rozumiem.

– Pomyślałam tego dnia, że jeżeli znowu zacznie się to zakazywanie i kontrola, to się zabiję. Nie chciałabym, żeby się nie udało, więc wymyśliłam sposób na to, żeby zmylić trop ewentualnych prób odratowania mnie (…)

– Myślała pani o tym, że chciałaby się unicestwić na zawsze, bez szansy powrotu?

– No, tak.

– Ważniejsze od życia jest dla pani to, żeby uniknąć przeżywania trudnych emocji?

– Życie to emocje.

– … Ja myślę w ten sposób: Emocje się zmieniają. Kiedy są bardzo silne i trudne, może zdawać się, że nie ma innego rozwiązania. Ale później te emocje mijają, pojawiają się inne.

(…)

– Wróćmy do trójkąta emocji (…) Sytuacja wywołuje emocje względem drugiej osoby. Na przykład złość. Pani natomiast emocje te przekierowuje na siebie. Wydaje się, że to wielkie morze złości i nienawiści wylewa pani na siebie i dlatego pojawia się myśl o targnięciu się na siebie.

– Ja to widzę inaczej. Nie jest tak, że ja chcę siebie skrzywdzić. Nie myślałam, że tego chcę z nienawiści do siebie.

– Z miłości do siebie?

– To już szybciej. Bo jeżeliby mnie nie było, nie czułabym przykrości. Jeżeli mnie nie będzie, nie będę cierpieć.

– Wtedy cierpieć będą inni.

– Słucham?

– Pani już nie. Tylko inni będą cierpieć.

– No, tak. Inni będą, ale ja już nie.

(…)

– (…) Zrezygnowałaby pani ze wszystkiego, zrezygnowałaby pani z życia? (…)

– Gdyby mnie nie było, nie żałowałabym tego, że nie mogę wrócić… Przepraszam, ale to żaden argument; że życie jest… Nie pamiętam, jak to pani powiedziała. Chodziło o to, że życie jest czymś ważnym.

– Moim zadaniem nie jest przekonywanie pani do tego, żeby pani chciała żyć, szukanie argumentów. Ja wiem, że życie ma sens. Nie musi mnie pani przepraszać za to, że myśli inaczej. Terapia jest ukierunkowana na życie, nie na śmierć. W pani są te dwa elementy: stara się pani i aktywnie bierze udział w terapii, a co jakiś czas pojawia się taka chęć, by wszystko zakończyć.

– Z tym „przepraszam” chodziło mi o coś innego. Ja wiem, że nie próbuje pani znaleźć dla mnie argumenty. Chodziło mi o to, że się krępuję, bo… Szanuję panią i uważam za mądrego człowieka, ale… To, co pani powiedziała, o wartości życia, jest nieracjonalne i bez sensu. Nie oczekuję przekonania mnie. Jak pani mówiła o wartości życia, czułam się jak kiedyś w rozmowie w ojcem dominikaninem o Bogu (…) Zdziwiło mnie to, co pani powiedziała: „Ja wiem, że życie ma sens”, i nie całkiem w to wierzę.

– Nie wierzy pani w to, że dla mnie życie ma sens?

– Tak.

Bo jak???

(…)

– Co się dzieje, że znowu pani milczy?

– Nie czuję potrzeby takiej rozmowy. Ja dobrze się już czuję i nie myślę o tym, by zrealizować to, o czym wtedy w sobotę pomyślałam. Jak przestałam mówić, poczułam emocje. Chciało mi się wypłakać, ale się krępowałam.

– Co chciała pani wypłakać?

– Uwolnić się od napięcia i poczuć ulgę. I też dlatego, że… Cieszę się, że pani jest.

– …

– …

– Znowu pani milczy.

– Dość trudno było mi powiedzieć: „Cieszę się, że pani jest”, a kiedy pani nic na to nie odpowiedziała, poczułam złość i pomyślałam, że dystansuje się pani.

– Czy to nie pani dystansuje się, właśnie kiedy zapada się w milczenie? Ja powiem pani, dlaczego nic na to nie powiedziałam. Ja po prostu słuchałam, czy powie pani coś jeszcze.

(…)

– Czy czuje pani, że ta sesja była dla pani bardzo trudna?

– Nie. W tej chwili tego nie czuję.

Wszystko jest dla mnie trudne!

Ze środowej sesji terapeutycznej (4 grudzień 2019):

– Idąc na terapię, poczułam radość. Cieszyłam się na sesję, mimo iż znowu nie wiem, o czym będę mówić.

Milczę i zastanawiam się. Po dość długim milczeniu, decyduję się przemówić:

– Kiedy teraz milczałam, to nie było tak, że nic mi nie przychodziło do głowy. Przeszło mi przez głowę wiele myśli, ale były takie, nad którymi zastanawiałam się, dłużej lub krócej, czy chcę je wypowiedzieć, czy nie. I nie zdecydowałam się na żadną; po kolei wszystkie zostały odrzucone.

– Z jakich powodów?

– (…) Tym tematem, który wywołał największe wątpliwości: chcę czy nie chcę o tym mówić, jest… Ciocie. Ostatnio słyszę od nich często niemiłe komentarze. W poniedziałek po południu zauważyłam, że zaczynam je nienawidzić. Nie życzę im źle – nikomu źle nie życzę – ale rodzi się we mnie w środku taki… chłód (…) Jednocześnie, żal mi ich. Zwłaszcza cioci, która ma wrodzoną wadę serca i od wielu lat jest na rencie, więc głównie siedzi w domu. Szyje. Gotuje nam. Ma koty i kury. Nie wiem, jak ona potrafi się tym wszystkim zajmować. Zadziwia mnie to, że czymś się zajmuje, aktywnie spędza dzień, że jej się chce. Że cokolwiek jej się chce i ma siłę.

– Znalazła sobie coś, co jej tę siłę i cel daje, coś, czym się zajmuje i co tworzy jej świat. Wie pani, każdy ma trudności i bóle, natomiast ważne jest to, żeby mieć coś swojego. Możemy pracować nad tym, by pani mogła budować swoje własne życie.

(…)

– Wszystko jest dla mnie trudne! – To wstydliwe, bardzo intymne wyznanie. Wyrzucam je z siebie i zaskakuje mnie spontaniczność, z jaką te słowa się wydobywają. W drugiej połowie zdania płaczę i mówię jednocześnie. Zaskakuje mnie, kiedy w odpowiedzi słyszę łagodny głos pani terapeutki:

– Wiem (…)

(…)

Rzecz.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (2 grudzień 2019):

Fotel jest nietypowo wysunięty do tyłu. Osoba przede mną musiała się mocno dystansować. Dla mnie zastana pozycja fotela wygląda nienaturalnie, nieprzyjemnie. Koryguję ją.

Patrzę na panią terapeutkę. Nie patrzę na panią terapeutkę. Nic nie mówię.

Trochę chce mi się płakać. Bardzo chce mi się płakać. Wyć mi się chce w głębi duszy, lecz nie potrafię tego wydobyć.

Jestem pusta. Jestem bezsilna, jestem beznadziejna. Nie chce mi się mówić. Nie chce mi się płakać. Nie chce mi się patrzeć. Nawet spać mi się nie chce.

Nie ma mnie.

Nie ma mnie.

Nie ma mnie, i dobrze. Tylko, że to nieprawda. Jestem i jest mi źle. Wiem, że mogłoby być dobrze, ale nie jest. Wiem, że mogłabym mówić, ale nie mogę. Wiem, że mogłoby mnie nie być, ale jestem, choć czuję się, jak skorupa, a jedyne, co we mnie żyje to nieokreślony ból.

Kiedy się odzywam, mówię bezładnie i pani terapeutka nie rozumie.

– Dziś przed sesją pomyślałam o dwóch przyczynach tego, że nie staram się na terapii. Pierwsza jest taka, że mi się nie chce i jestem leniwa. Druga, bardziej konkretna jest… myśl o pracy. Nie myślałam ostatnio o szukaniu pracy, bo byłam chora, ale musi gdzieś we mnie ten strach tkwić i sprawia, że nie chce mi się starać.

Pani terapeutka coś odpowiada i ja też średnio ją rozumiem. Dużo milczę, dużo płaczę i tak mniej więcej wygląda dziś nasza rozmowa.

– (…) Pomyślałam teraz, że gadam od rzeczy.

– A jakby tak wrócić do rzeczy?

– Nie wiem, czym jest rzecz.

I znowu płaczę. Mówię o tym, że czasami moje samopoczucie zmienia się, a ja nie wiem, z czego ta zmiana wynika.

– Czy chce pani się temu przyjrzeć? Teraz? Temu, co wpływa na pani samopoczucie podczas sesji, jak ono się zmienia?

Mówię też, że przez ostatnie trzy dni musiałam ograniczyć dawkę wieczorną leków z trzech na dwie tabletki, bo kończyły mi się zapasy. Znów pani terapeutka o coś mnie pyta, ja znowu: „Nie wiem!”. W pewnej chwili pani terapeutka przypomina sobie, że nie odpowiedziałam na jej wcześniejsze pytanie i chce do niego wrócić.

– Czego pani chce dla siebie na tej terapii? Czy nadal tego samego, czy coś się zmieniło?

Płaczę i kończy się nam sesja, lecz nie wstaję, bo chcę to powiedzieć.

– … Trudno mi się skupić. Myślę, że tego samego. Ale trudno jest realizować cele, które wiem, że mam w chwili, kiedy nie czuję, że czegokolwiek chcę, a jedynie wiem rozumem, czego chcę długoterminowo.

– Wrócimy do tego w środę, dobrze?

Chyba tak. Chyba dobrze. Okej.

Znowu jest w porządku.

Ze środowej sesji terapeutycznej (13 listopad 2019):

Zaskakuje mnie to, że czuję się dobrze. W trakcie przerwy (długi weekend) i jeszcze dziś w drodze, złościłam się na tych, których potrzebuję, a których przy mnie nie ma. Którzy mają mnie „gdzieś”. Teraz cieszę się z obecności mojej pani terapeutki i nie ma już we mnie złości. Znowu tu jesteśmy i znowu wszystko jest w porządku.

(…)

– W poniedziałek wieczorem rozpłakałam się przy siostrze. To było po tym, jak nasza ciocia nieprzyjemnie się do niej odniosła. Ciocia często jest niemiła dla mojej siostry, a dla mnie od jakiegoś czasu też. Chciało mi się płakać i przytulić moją siostrę; pokazać, że jest dla kogoś – dla mnie – ważna. Że nie jest jakimś gorszym gatunkiem. Mogłam powstrzymać płacz, ale… nie chciałam. Chciałam jej powiedzieć, co myślę. Dlatego zdecydowałam nie powstrzymywać łez. Czekałam, aż zapyta.

– I zapytała?

– Tak. Płakałam. Po jakimś czasie to zauważyła. Zaskoczyło ją to, że płaczę i zapytała, dlaczego. Powiedziałam, że jest mi przykro z powodu tego, jak nasza ciocia ją potraktowała.

(…)

– U mnie w domu, kiedy słyszymy o jakimś nieszczęściu, na przykład ciężkiej chorobie, ciocie mówią: „To są prawdziwe problemy”. Co do alkoholizmu mojego taty, ciocia mówiła: „To nie jest sprawiedliwe. Ludzie walczą o życie, a ten nie szanuje zdrowia. Ludzie dbają o siebie i nie mają takiego zdrowia, jak on”. My z siostrą jesteśmy zdrowe, niczego nam nie brakuje i powinnyśmy się z tego cieszyć. Nasze problemy są… Nie ma ich.

Jestem zdrowa, ładna, mam wszystkie nogi i ręce, jestem inteligentna (?) – powinnam być zadowolona i żyć, jak inni. Co mi jest, skoro wszystko jest w porządku?

Co mi jest, skoro nic mi nie jest?

Czy w ogóle jest mi „coś”? Nie wiem. Chciałabym, żeby nie było żadnego „coś”.

Ani żadnego „nic”.

Po prostu chciałabym, żeby mnie nie było. Nie zawsze. Czasem jest w porządku, jest dobrze. Ale to zawsze wraca. Wraca strach i samotność. Nie pociesza mnie Niebo, bo w Niebo nie nie wierzę, choć czasami boję się Piekła.

– Myślę, że to ważne. To, o czym pani powiedziała. Ważne jest to, żeby pani nie lekceważyła swoich uczuć.

I mamy wrócić do tematu na kolejnej sesji.

Brak spotkań z K.

Ze środowej sesji terapeutycznej (22 maj 2019):

– Pojawiła się taka myśl, że chciałabym się schować przed panią tu, za stolikiem. Żeby mnie pani nie widziała… Chciałabym usiąść bliżej albo się ukryć.

– Chce pani być albo maksymalnie blisko, albo maksymalnie daleko. Widzi pani te przeciwności? Chce być pani niewidoczna albo chce być pani maksymalnie widoczna.

– Myślę, że obie sytuacje: schowanie się i bliskość są podobne w tym, że w obu czuję się bezpiecznie i spokojnie.

– Przed czym potrzebuje się pani schronić?

Przed wszystkim. Przed życiem.

Milczę dość długo.

– Kiedy dziś jechałam na terapię, patrzyłam na ludzi przez okno tramwaju. Miałam takie poczucie… Takie myśli, że wszystkim jest ciężko. Muszą gdzieś iść, pracować, męczyć się, żeby podtrzymywać to życie, które nie ma sensu i jest cierpieniem.

– Po czym pani poznała, że tym ludziom jest ciężko? Czy nie jest to odzwierciedlenie tego, co pani czuje i jak pani doświadcza swoje życie?(…) Czy w życiu są tylko przykrości? Czy nie jest tak, że są też rzeczy przyjemne?

– Są, ale dużo więcej jest tych złych, męczących. A najtrudniejsze jest to, że wszystko i tak nie ma sensu. Życie nie ma wartości.

(…)

– Przypomniał mi się teraz mój sen z dzisiaj. W tym śnie dostaję informację z ośrodka, że ma pani problemy psychiczne i – nie pamiętam, czy już pani ma swoją terapię, czy dopiero ją podejmie.

– I co pani o tym myśli?

– …

– Skąd teraz te łzy?

– Nie wiem.

Milczę i zastanawiam się, skąd. Myślenie mnie męczy. Czuję, że jestem teraz zmęczona.

Czemu milczę?

– Bo naprawdę nie wiem, czego dotyczą łzy. A teraz przyszły mi do głowy dwie rzeczy, które mogły być ich przyczyną. Pani terapia mogłaby oznaczać przerwanie albo ograniczenie mojej… Ale ze snu pamiętam, że bardziej myślałam o tym, że pani źle się czuje.

– Martwiła się pani o mnie?

– Tak.

(…)

– Spogląda dziś pani często na zegar. Dlaczego?

– Ostatnio zaskoczył mnie koniec sesji.

– I teraz pani go kontroluje, żeby nie dać się zaskoczyć?

– Tak.

– A dlaczego na ostatniej sesji zaskoczył panią czas? Coś pani jeszcze chciała powiedzieć?

– Zastanawiałam się, czy powiedzieć… Pomyślałam ostatnio, że gdybym się zabiła, K. dowiedziałby się o tym, a nawet jeżeli nie dotarłaby do niego ta informacja, to niepokoiłby go brak wiadomości ode mnie. Nie chciałabym mu tego zrobić.

– Jest pani gotowa zachować swoje życie dla K., a nie dla siebie. Tak bardzo jest pani ciężko? Wiem, że ma pani trudny czas. Odejście z pracy, zakazy, (…)

Brak spotkań z K.

(…)

Blisko to jest człowiek.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (20 maj 2019):

Pani terapeutka mówi, że nie może przechowywać dla mnie w gabinecie materiałów, które ostatnio przyniosłam. Może mi je oddać albo załączyć do mojej historii choroby. To materiały pisane, osobiste i nie może ich przechowywać tak, jak przechowuje moje figurki. Nie jestem zaskoczona. Też widzę tę różnicę i nie wiedziałam, czy będę mogła je tu przechować.

Milczę. Długo milczę. Odwracam się, by spojrzeć. 10 minut minęło od mojego wejścia. Milczę dalej. Mija jeszcze pewnie drugie dziesięć albo i więcej minut, aż zaczynam powoli mówić. Wyjaśniam, czemu milczę.

– Czuję zmęczenie i brak energii, lęk.

Milczę długo, po czym:

– Mam poczucie, że jest pani daleko.

Pani terapeutka mówi, że jest tak samo blisko, tak samo zaangażowana i obecna, jak zawsze, natomiast rozdziela nas moje milczenie.

– Chciałabym być trochę bliżej.

Milczę i wyczuwam daleko zalegające łzy. Tak daleko, że nie potrafię do nich dotrzeć. Nie mogę też mówić. Stresuję się, ale decyduję wykonać niewielki ruch do przodu. Pani terapeutka przypomina, że mam mówić, a nie realizować.

Wiem. Powiedziałam o tym. I co?

Jestem odrętwiała, nie chce mi się myśleć i mówić. Nic mi się nie chce. Boję się wykonać ruch, ale i bać się nie mam siły. Obojętne. Są, momentami czuję przebłyski emocji, łez, ale nie potrafię do nich dotrzeć. Zaraz się wymykają. Jak je złapać? Usiadam odrobinę bliżej pani terapeutki. Przesunięcie jest niewielkie, szacuję je na 10 – 15 centymetrów, bo chcę choć troszkę być bliżej, a wiem, że znacznie bliżej być nie mogę na pewno.

Zaraz zaczynam mówić. Czuję się. Liczę na to, że mówiąc, zapobiegnę nakazowi powrotu.

Cieszę się, że nie zostaję przesiedlona. Dziwię się, jak wiele zmieniło to niewielkie przesunięcie. Panią terapeutkę widzę teraz wyraźnie. Widzę ją, jako człowieka. Widzę twarz człowieka. Osobę.

O wiele lepiej się czuję i z tej radości myślę i mówię.

Jestem.

Krzyczeć. Wykrzyczeć?

Ze środowej sesji terapeutycznej (15 maj 2019):

– Mam wrażenie, że jest jakoś pusto.

– W pokoju?

– Tu, dokoła mnie.

(…)

– W poniedziałek, kiedy opowiadałam moje wspomnienia, związane ze szkołą i domem, dość głęboko w nie weszłam. Kiedy mówiłam, nie patrzyłam na panią. Kiedy skończyłam mówić, podniosłam wzrok i jakby zaskoczyło mnie, że pani jest. I… Pojawił się taki impuls. Jakiś odruch w moim umyśle… Naturalne było, że się do pani przytulę… I dziwne, że tak nie będzie.

Teraz też czuję coś w tym kształcie, choć bardziej jako pragnienie niż rzeczywistość. Wtedy byłam przez moment (sekunda, ułamek sekundy?) przeświadczona, że to zrobię i że jest to naturalna rzecz w naszej relacji. Dziś marzę o przytuleniu, aż nie mogę patrzeć na panią terapeutkę, bo nie wiem, co ze mną się stanie.

Więc nie patrzę przez jakiś czas. Później już mogę.

Mówię o stresie, jaki ostatnio się pojawia.

– Czasem trudno mi wytrzymać samej ze sobą. Czuję strach i złość i chce mi się krzyczeć.

– Co by pani chciała wykrzyczeć?

– Nie konkretne myśli. Raczej ten krzyk miałby być takim upustem dla tego, co dzieje się w głowie. Czasem płaczę. Nic mi się nie chce. Chciałabym zniknąć. Biorę dodatkową tabletkę w dzień (jest to nadal w zakresie zalecanej dawki: 0-3 dziennie) właśnie, kiedy mam ten stan.

(…)

Mówię o weselu, które się zbliża, a na którym będę. Jest to źródło stresu. Pani terapeutka pyta, jakie myśli pojawiają się we mnie, w kontekście ślubu. Czy samotność i pustka są bardziej nasilone? Czy czuję, że w moim życiu niewiele się dzieje?

Samotność, pustka – tak. Ale kiedy myślę o nich (przyszłej młodej parze), nie ma we mnie zazdrości. Ich życie… Praca, obowiązki, nawet rozrywka, jak na przykład podróże wydają mi się tak trudne, męczące… Tak ciężkie… Cieszę się, że oni się cieszą, ale ja…

– Nie jest tak, że chciałabym tego dla siebie. Myślę, że oni mają jeszcze bardziej trudne i męczące życie niż ja. Aktywne życie wydaje mi się tak bardzo męczące. I nie czuję, by był jakiś sens.

Myślę o tym, by jeszcze o czymś powiedzieć, ale nie wiem, czy chcę i mam wrażenie, że nie chce tego pani terapeutka. O coś mnie pyta, a zaraz musimy się pożegnać.

Życie nie ma sensu, a ma trud. Bardzo wiele trudu. Nie mam na to siły.

Nie mam siły na wysiłek bez sensu.

Tak dziwnie się czuję, kiedy wstaję do wyjścia i uświadamiam sobie, że jutro się nie zobaczymy.

Zakaz dotyku. Bezsens.

Ze środowej sesji terapeutycznej (30 styczeń 2019):

Za kilka minut sesja. Mam wielką ochotę, by uciec.

Nie iść na spotkanie z panią terapeutką. Nie pojawić się w DPS-ie.

Mogę nie zjawić się na sesji, ale do pracy jechać muszę. Praca straszniejsza od terapii. Skoro więc jadę do pracy, to idę tym bardziej na sesję; już się nie zastanawiam.

Ustawiam odległość, w jakiej czuję się komfortowo; odległość do rozmowy. Milczę. Pani terapeutka delikatnie przypomina mi o upływającym czasie. Rozglądam się po pokoju, wzrok zatrzymuje się na kalendarzu.

– Czy mamy za tydzień sesję?

Nie mamy.

– A za dwa tygodnie?

Tak.

Uff, to dobrze. Nie pamiętałam, jak długa ma być przerwa.

Milczę. Chcę teraz powiedzieć… Intensywnie myślę, ale…

– Skąd się bierze to milczenie?

– Nie mogę sobie przypomnieć słowa…

Myślę i nie mogę. W końcu mówię:

– W weekend siostra powiedziała, że jestem apatyczna i… Właśnie tego drugiego słowa nie mogę sobie przypomnieć. Chodziło o to, że bez energii, nieobecna, bez życia. Odpowiedziałam jej, że czuję blisko złość, a daleko – płacz. Siostra zdziwiła się, że można czuć złość i wyglądać tak, jak ja. Że złość może być bierna.

(…)

– W poprzednią środę mówiłam, że tydzień zaczął się dla mnie ciężko.

Pani terapeutka kiwa głową na znak, że pamięta.

– (…) W czwartek (był to dzień moich urodzin) stresowałam się i chciałam nie wziąć ze sobą do pracy tortu. Wzięłam go, bo byłoby to nie w porządku względem cioci, która się postarała i go upiekła. Poprzedniego dnia, w środę było już tak źle, że trochę porozmawialiśmy z moim współpracownikiem; musimy współpracować. W czwartek trochę rozmawialiśmy w drodze do pracy, ale później… Weszliśmy do sali zajęciowej i było otwarte okno. Ja poprzedniego dnia zamykałam salę i wychodziło na to, że okno to moje zaniedbanie. Na pewno nie było otwarte, kiedy wychodziłam, ale widocznie niedokładnie zamknięte i ktoś od zewnątrz musiał je pchnąć. Współpracownik nie powiedział, że to moja wina, ale chciało mi się płakać. Wychodziło na to, że znowu coś źle z mojej strony. Zaczęłam się starać, rozmawiać, a wszystko na nic, bo znowu zrobiłam coś nie tak. Płakałam, ale dopiero, kiedy on wyszedł z pokoju. Chciałam jechać do domu. W końcu zostałam, bo wiedziałam, że jutro wcale nie będzie mi łatwiej.

– To prawda. I co pani zrobiła, kiedy zdecydowała, że zostaje w pracy?

– Poszłam porozmawiać ze współpracownikiem. O kwestiach organizacyjnych. Później zaskoczyli mnie pracownicy, bo złożyli mi życzenia (odebrałam je, jako szczere) i dostałam kwiaty. I do końca tygodnia było dobrze. Trudno, stresująco, ale dobrze. W poniedziałek gorzej. Zawsze po weekendzie bardziej się boję.

Pani terapeutka zauważa, że to ja, w mojej głowie przekreśliłam wartość własnych wcześniejszych starań. Czułam, że ta jedna rzecz (otwarte okno) unieważnia wszystko, co się udało osiągnąć.

Dostałam też życzenia od K. Telefonicznie, bo akurat był chory. Życzył mi, żeby mi się w życiu poukładało i żebym się nie denerwowała (…) Zdziwiła mnie trafność tych życzeń.

Pani terapeutka nic na to nie mówi. W ogóle, mam wrażenie, że nie chce o nim rozmawiać. Skupia się na moich relacjach z pracownikami.

(…)

Zostaje nam kilka minut. Czy chcę jeszcze o czymś powiedzieć?

Tak. Mówię, rozmawiamy*

* W chwili pisania nie potrafię odtworzyć treści ani tematu rozmowy. Przypominam sobie jedną rzecz, o której myślałam w tych ostatnich minutach (lecz nie wypowiedziałam jej): Kiedy nie mogę przytulić się do K., wszystko inne nie ma znaczenia. Wszystko jest trudne, samotne, stresujące, bez sensu. Relacje z pracownikami nie są dla mnie przyjemne. Wiążą się ze zbyt dużym stresem. Mam ochotę opuścić to miejsce. Jest trudno, nieprzyjemnie. Nic mnie tu nie trzyma. Wiem jednak, że trudno byłoby znaleźć mi bardziej odpowiednie miejsce pracy, bo nie chodzi o miejsce ani o konkretnych ludzi, ale o moje problemy.

Nie chcę się otwierać na chwilę. A może się złoszczę.

Ze środowej sesji terapeutycznej (4 kwiecień 2018):

Wchodzę. Cieszę się, a może tylko chcę się cieszyć. Przywołuję w sobie energię i uśmiecham się, lecz siadam i nie wiem, co powiedzieć, a energia się ulatnia. Nic na dzisiaj nie przygotowałam i milczę.

Po jakimś czasie przyznaję, że jestem nieprzygotowana i znów milczę.

Co bym teraz chciała powiedzieć? Nie wiem. Nie chce mi się rozmawiać. Milczę długo. W końcu mówię:

– Ostatnio słyszałam w pociągu dziecko. Dużo mówiło. Opowiadało to, co widzi za oknem. Było mi go żal.

– Czemu?

W głosie pani terapeutki słyszę zdziwienie.

– … (dość długie milczenie) Miałam takie poczucie, że jest mu źle i męcząco, a jeżeli teraz nie jest – to będzie.

– Życie pani widzi w ten sposób… Może to nie tego dziecka było pani żal. Może to żal względem swojego życia?

– …

Czy ja wiem? Szkoda mi było dzieciaka. Wydawał mi się cierpiący i żałosny, sam na świecie. Nie wiem, czy był to chłopiec, czy dziewczynka. Brzmiał tak pomiędzy. Nieładny głos i to powolne mówienie były dla mnie przykre, budziły żal, współczucie, ale i niechęć. „To jest po prostu piękne” – tak powiedziało dziecko w pewnym momencie i wtedy jeszcze bardziej zrobiło mi się go żal. Pomyślałam: nadwrażliwe. W połączeniu z powolnym mówieniem (niska inteligencja?) i nieładnym głosem będzie miało ciężko. – Coś takiego się roiło w mojej głowie i dlatego było mi go żal.

– Dziecko mówiło powoli. Jego mama nie była zainteresowana tym, o czym ono mówi. Ale miałam też niedawno inną sytuację. Dziecko wyglądało na pogodne, sytuacja neutralna, a ja widząc to i tak miałam przeświadczenie, że jest mu źle.

Że ono o tym nie wie, ale jest mu źle. Ciężko. Fizycznie jest mu ciężko. To małe dziecko; pewnie naturalne, że trochę się chwieje, ale patrząc na nią (to była dziewczynka) czułam jej zmęczenie i ciężar, teraźniejszy i przyszły. Samo utrzymanie ciała w pozycji pionowej jest wysiłkiem. Wszystko jest męczące, przykre i bez sensu.

– Ostatnio tak miewam, że ludzi, a szczególnie dzieci (bo mają tak wiele lat przed sobą) jest mi żal. Czuję, że mają źle, ale ostatnio często budzi to we mnie nie współczucie, lecz niechęć, pogardę, obojętność.

Czasem agresję, wyszydzenie (tylko w myślach). Chyba nie mam już sił na współczucie.

(…)

– Porusza dziś pani kilka tematów. Zaczyna pani mówić o czymś, co mogłoby być wstępem do dłuższej rozmowy. Trochę pani mówi i zaraz już pani myśli o czymś innym. Dotyka pani tak powierzchownie i przechodzi do innego tematu. Dlaczego tak się dzieje dzisiaj?

– Myślę, że częściowo dzieje się tak dlatego, że nic nie przygotowałam, a częściowo dlatego, że mamy w tym tygodniu tylko jedną sesję i myślę, że tak jest mi łatwiej. Byłoby przykro, gdybym zdążyła się otworzyć pod koniec sesji, a następna dopiero w przyszłym tygodniu. Zawsze potrzebuję trochę czasu po przerwie, żeby poczuć się swobodniej, przytomniej. Nie chcę otwierać się, skoro nie będzie kontynuacji.

– Ale zawsze jest ten moment. Zawsze w środę kończymy sesję i jest pięć dni przerwy.

To zupełnie co innego! W moim odczuciu.

– A jak pani myśli: czy w takiej sytuacji można czuć złość?

Zastanawiam się chwilę. Jest odwołane spotkanie, na które się zawsze czeka.

– Można.

To znaczy, że ja jestem zła? Trochę jestem. Tak, rzeczywiście jestem zła na panią terapeutkę, ale złość przesłoniło mi zobojętnienie, brak energii, strach. Nie chcę się otwierać, nie chcę się angażować i uzewnętrzniać. Płaczę dopiero po wyjściu.

Brak energii. Doświadczenie strachu.

Z wtorkowej sesji terapeutycznej (20 marzec 2018):

Wstyd z powodu… strachu (?)

Jestem na miejscu pół godziny za wcześnie, ale czekam w ośrodku, bo solidnie zmarzłam. Denerwuję się, później wyciągam książkę i czas płynie szybciej. Wchodzę do gabinetu, siadamy i słyszę, że we wtorek po świętach nie mamy sesji. Milczę. Nie mam ochoty rozmawiać i żadnych konkretów do omówienia. Przychodzą mi pewne myśli, ale rozmawiać mi się nie chce.

Siedzę i milczę, w końcu przemawiam:

– Byłam dziś za wcześnie i denerwowałam się w korytarzu.

– Terapią?

– Trochę też, ale głównie ludźmi.

– I co pani zauważyła?

– Zauważyłam, że nikt na mnie nie zwraca szczególnej uwagi.

– To dobrze czy źle?

– Dobrze.

– To czego się pani bała?

– … Że zobaczę panią albo doktor. Dokładnie: że Wy mnie zobaczycie. To podobnie, jak wtedy z siostrą w szkole. Wstydziłam się bardziej, jeżeli widziała mnie moja siostra.

Milczę przez większą część sesji. Nie ma we mnie chęci rozmowy.

Jestem tu, ale się nie cieszę. Nie mam chęci mówić. Nie mam chęci milczeć. Jestem zmęczona. Chciałabym się znaleźć sama, położyć się albo skulić i nic nie robić. Widok pani terapeutki nie cieszy mnie, bo…

– Zwróciło moją uwagę pani ciemne ubranie i chyba to mi trochę przeszkadza.

– Przeszkadza w czym?

Znów milczę. W czym? W rozmowie.

Nie wiem, czy ten ciemny kolor (czarny czy ciemnogranatowy?) bardzo mi przeszkadza, ale nastrój mam niechętny do kontaktu.

– Ostatnio więcej jest we mnie lęku. Kiedy siostra nagle się pojawia albo głośniej coś powie, krzyczę ze strachu, co ją irytuje. Doktor ostatnio zwiększyła mi dawkę leku, a ja zamiast spokojniejsza, jestem bardziej zalękniona.

– Może to z powodu tematów, jakie omawiamy i tamtego snu?

– Pewnie tak.

W próżni odzywa się emocja.

Milczę znów. Mocno się pochylam, kulę w sobie i tak trwam. Tak jest mi najlepiej. Jakby mnie nie było. Jakby nie było pani terapeutki. Tak sobie przysypiam, nie myślę o niczym, nawet o obecności pani terapeutki prawie nie myślę, odłączam się stopniowo, aż zaczynam płakać.

– Na jaki temat są te pani łzy? Jakie myśli je wywołały?

– Nie wiem. Nic konkretnie nie myślałam, to bardziej stan. Kiedy się schowam czuję się bezpieczniej i łatwiej mi poczuć emocje. No, i tak skulona poczułam się jak dziecko.

Po jakimś czasie milczenia ze schowaną głową emocje pojawiły się niespodziewanie, jakby same z siebie. Zaskoczyły mnie.

– Jakie to emocje? Smutek?

– Strach. I poczucie, że wszystko jest trudne.

Brak energii i ból z tego powodu. Nie jest lekko żyć, kiedy nie ma się energii ani poczucia sensu. Wszystko jest trudne, nieprzyjemne, obce, bolesne. Męczące. Poczucie, że jestem zupełnie sama w tej beznadziei. Nic nie jest ważne, wszystko męczące i przykre.

– Czy to takie poczucie bezsilności?

Zastanawiam się. Nie wiem, chyba nie. Później się trochę zawieszam i zaraz kończymy spotkanie.

Na sesji popłynęły łzy. Kiedy jestem już sama w mieszkaniu, płaczę na całego.

Płacz – Próba opisania.

Gorsza kondycja.

Ograniczanie i jego skutki

Postanowiłam trochę ograniczyć spożycie kawy, ze względu na znaczną szkodliwość zdrowotną. Dziś drugi dzień nie-picia, jutro piję – trzymam się ustalonego planu. Jak przeżyłam wczoraj i dziś? Dość ciężko, bo nic mi się nie chciało, czułam brak energii i złość. Dużo nocnych koszmarów, ale to akurat ostatnio jest normą. Dziś w nocy budziłam się i płakałam. To nietypowe zjawisko, płakać mechanicznie po przebudzeniu, jeszcze zanim zdążę cokolwiek pomyśleć. Dziwnym wstrząsającym płaczem, który nie trwa długo, natomiast kiedy trwa, nie potrafię tego przerwać. Wcześniej, zanim straciłam pracę, nigdy mi się coś takiego nie zdarzało. Po stracie – kilka razy.

Jednak trudno stwierdzić, na ile mój pogorszony nastrój jest wynikiem przerwy w dostawie kawy do organizmu. Równolegle bowiem zmniejszyłam o połowę dawkę Zoloftu (lek antydepresyjny), a to dlatego, iż nie zauważyłam żadnej pozytywnej różnicy po tym, jak jakiś czas temu zwiększono mi dawkę wyjściową. Trochę to samowola, ale mojego lekarza widzę dopiero za miesiąc, więc zadecydowałam sama. Nie wiem, czy słusznie. 

Leki antydepresyjne? Kawa? Wyrwać się z marazmu, choć na czas jakiś…

Kawa. O jej właściwościach wiele się dyskutuje. Na każdego działa inaczej. Dla mnie, kawa to coś, co pozwala wyrwać się z marazmu, beznadziei i bezsilności. Poprawia humor, nastraja do działania… Ułatwia wyjście z domu i przeprowadzenie rozmowy. To mój niezbędnik w sytuacjach stresowych. Wypita przed wizytą u psychiatry czy przed jakimś innym wyjściem do ludzi, potrafi zdziałać wiele. Ja często nie mam energii, chęci do rozmowy, zamykam się w sobie i nawet bywa, że nie próbuję mówić. Bo nie mam nastroju, motywacji, brakuje optymizmu. Kawa wprowadza mnie w jakiś stan optymistycznej walki, potrzeby działania.

Zmniejsza lęk? Tak się czuję, ale może po prostu chodzi o to, że oprócz lęku pojawiają się też inne, pozytywne emocje. Lęk zostaje przez to jakby zepchnięty na dalszy plan. Nie przytłacza. Jest, ale ważniejsze są te inne, motywujące emocje.

Czytałam, że osoby ze społeczną fobią powinny kawy unikać, bo działa ona na nie szczególnie intensywnie i lękotwórczo. W moim przypadku – intensywnie, ale w kierunku pozytywnym. Jedna tylko niedoskonałość mojego „leku” – nie zawsze działa. Czasem zupełnie nic nie czuję, żadnej zmiany. No i wydaje mi się, że z tym „wypłukiwaniem” cennych składników odżywczych, to prawda. Cóż, wszystko ma jakieś mankamenty, a niczego lepszego nad dużą czarną, nie poznałam.

Leki antydepresyjne? Faktycznie, mniej się po nich bałam, zwłaszcza na początku leczenia. Później było różnie.

Czasem, kiedy spotykam ludzi, czuję się zupełnie w porządku i mam takie poczucie, że to jest właśnie stan normalności. To chyba tak czuje się człowiek bez zaburzenia – myślę. Ale to nie jest często. Ostatnio jakby się pogorszyło i czuję się tak, jakbym leków w ogóle nie brała. Jedyna różnica, jaką odczuwam, to natłok koszmarnych snów, jaki mam od początku terapii Zoloftem. I łaskotanie w łydkach, które występuje po położeniu się do łóżka i powoduje, że podskakuje mi bezwiednie noga. Wiadomo, że nie usnę, dopóki taki atak nie przejdzie. Szczęściem, nie są to ataki długie. Zoloft stosuję od około dwóch miesięcy, Ketrel – od czterech. Trochę pomagają, ale mój lęk i tak jest znaczny. A poza lękiem, jest dalej częste poczucie beznadziei. A to chyba o ten aspekt depresyjny u mnie bardziej chodzi, niż o lękowy.

Beznadzieja sprawia, że nic się człowiekowi nie chce. Tak trudno się zmotywować… Człowiek samotny jest pusty, a jego życiu brakuje sensu. Wieloletnia samotność prowadzi prosto do depresji. Ale jak z tej samotności wyjść, skoro obecność ludzi tak paraliżuje???