Wspomnienie Oddziału Dziennego. Nieco bardziej liche nadzieje.

Pod koniec mojego pobytu na Oddziale na zajęciach psychorysunku dostajemy do opracowania temat mniej więcej taki: czym jest dla mnie Oddział Dzienny.

Nie mam nic do narysowania. Nie mam ochoty myśleć o tym miejscu. Śmieszy mnie nieco infantylne opisywanie Oddziału, jako miejsca odpoczynku, akceptacji, przyjaźni,… Ble ble ble. Dla mnie Oddział przestał nim być. Owszem, są relacje, jest akceptacja, otwartość, wrażliwość i duża empatia, lecz co z tego, kiedy wszystko to złuda, fałszywa nadzieja, ból i tęsknota? Zaciskam zęby ze złości. Tym właśnie stał się dla mnie Oddział.

Złudą. Fałszem. Sztucznym tworem.

Złamaną obietnicą przyjaźni.

Moje serce przestawało bić dla tego miejsca stopniowo, pod wpływem konkretnych zdarzeń. Zdarzeń mniej więcej takich:

Mam tutaj kolegę, prawie przyjaciela – takie mam wrażenie. On jednak odgradza się ode mnie, pisze, że nie powinnam się z nim zadawać, bo jest złym człowiekiem, a nie chce mnie krzywdzić swoją osobą. Planuje zresztą wyjechać, wrócić do swojego domu, za granicę. Nasza relacja w końcu się urywa i nie wiem, co się z nim dalej dzieje.

(…)

Mam tutaj kolegę, prawie przyjaciela. Wiem, że zachowuję się czasem niewłaściwie. Łamię zasady, jak już wcześniej w moim życiu. Potrzebuję bliskości, przytulenia. Potrzebuję czerpać z czyjegoś spokoju. Kolega jest dla mnie miły, mam wrażenie, że trochę ze mną flirtuje. Lubię z nim rozmawiać. Rozmowy dotyczą przeważnie ważnych osobistych trudności, historii z życia, naszych prywatnych relacji. Oczywiście, na takie traktowanie „odpala” mi się znany schemat. Dotyk. Temat stary, jak moja pierwsza terapia; jeden z głównych tematów mojej 4,5- letniej terapii indywidualnej. Nie powinnam przytulać się do kolegi na oddziale, tym bardziej do żonatego kolegi, ale to robię. Chyba dlatego on zaczyna się ode mnie izolować. Mało rozmawiamy i chce mi się płakać. Właściwie, to chce mi się umrzeć, choć może niewiele to znaczy, bo mi często chce się umrzeć.

(…)

Mam koleżankę, która także mogłaby zostać moją przyjaciółką. Początkowo dobrze się układa, później ona nie ma dla mnie czasu albo płacze i mówi mi, że chce być sama. Kiedy odchodzi z Oddziału, chcę się zwyczajnie pożegnać. Proszę, żeby poświęciła mi chwilkę i słyszę „Po co?!”, wypowiadane ze złością, która mnie zaskakuje. Później w ogóle nie mam z nią kontaktu. Nie odbiera telefonu, nie odpisuje na wiadomości. To łamie moje serce. Trudna była dla mnie sytuacja z kolegami, ale teraz moje serce wyje i się wścieka. Dość mam tego miejsca, które przynosi samotność i rozpacz. Utrata koleżanki, w której miałam nadzieję znaleźć przyjaciółkę, jest bolesna. Tracę przyjaciółkę, której tak pragnęłam. Ile razy można przeżywać porzucenie???

W moim rysunku skupiam się na emocjach, które odczuwam teraz najsilniej. Odczuwam stracone relacje. Opuszczenie. Samotność. Strach. Frustracja. Dogłębny smutek i bezsilność.

Któregoś dnia po prostu się we mnie gotuje. Czuję wściekłość i wstręt do tego miejsca. Mam potrzebę natychmiast stąd wyjść. Idę do lekarza i mówię, że muszę wcześniej wyjść. Wychodzę i od razu jest mi lepiej. W kolejnych, ostatnich dniach mojego pobytu staram się jeszcze zdobyć kontakty do kilku osób i mimo poprzednich, wciąż żywych, rozczarowań – znowu mam nadzieję, choć chyba nieco bardziej lichą.

Nowy lekarz psychiatrii.

Dziś poznam mojego nowego lekarza. Nie wiem, czego mogę się spodziewać. Nie wiem nawet, czy będzie to kobieta, czy mężczyzna. Zapisywałam się na tę wizytę telefonicznie. Nie dosłyszałam wtedy imienia i nazwiska lekarza, a wstydziłam się prosić o powtórzenie, tak więc będzie to niespodzianka. Z tego, jak usłyszałam, zdawało mi się, że to kobieca forma nazwiska, imienia zupełnie nie wychwyciłam.

Jednak mężczyzna. Widzę go, kiedy wychodzi z gabinetu (tego samego, w którym przyjmowała mnie moja poprzednia doktor). Wygląda według mnie ekscentrycznie. Półdługie kręcone włosy blond. Dość niskiego wzrostu. Porusza się jakoś nietypowo. Raczej młody. Oprócz zaskoczenia tą osobliwością, robi on na mnie wrażenie neutralne, na lekkim plusie. Ciekawe, jak się z takim ekscentrykiem rozmawia. Jak w ogóle się rozmawia z lekarzem psychiatrą – mężczyzną?

Początek, standardowo. Co u mnie. Z czym przychodzę. Przypomina mi się moja doktor, z wiecznie krępującym mnie pytaniem: „Co słychać?”. Teraz też, czuję zakłopotanie. O czym mówić? Patrzy na mnie, oczekuje mówienia. Stres.

Dość długo milczę. Skubię pasek od plecaka, zwijam go w rulonik i rozwijam, na zmianę.

– Jak się pani czuje, w skali od jednego do dziesięciu?

– Teraz czy ogólnie ostatnio?

– Teraz.

– … Sześć.

Rozmawiamy o stresie, związanym z poszukiwaniem pracy. Przyznaję, że obecnie jest to najbardziej stresujący obszar mojego życia. Obok tego obszaru, opowiadam o trudnym świecie relacji.

– Czy ma pani potrzebę bycia w relacjach?

– Myślę, że mam bardzo dużą potrzebę relacji. To, co się powtarza… Każda moja relacja z mężczyzną była w jakiś sposób zakazana i charakteryzująca się małym prawdopodobieństwem przetrwania.

Wspominam, dla zobrazowania, historię mojej pierwszej romantycznej relacji. Nieakceptowanej w mojej rodzinie, nieakceptowalnej z zasady (formalnej / moralnej?), bezpośrednio zakazanej. Mówię o obecnej mojej relacji, w której głównym dla mnie problemem jest brak pracy mojego partnera. Przyznaję się do zauroczenia żonatym mężczyzną, z którym „nie mam teraz prawie wcale kontaktu”.

– Dlaczego pani leży na biurku?

Przypuszczałam, że nie jest to aprobowana pozycja ciała w trakcie rozmowy. Choć, nie leżę – żeby było jasne. Siedzę na krześle mi przeznaczonym, opieram przedramiona i głowę na biurku. Po „mojej” stronie biurka. Czy ten mały kawałeczek biurka po mojej stronie mi nie przysługuje?

„Leżę” przez większą część rozmowy. W pewnym momencie śmieję się, później płaczę w moim bezpiecznym położeniu. Teraz z niego wychodzę, siadam w pionie i moja zapłakana twarz konfrontuje się z sytuacją.

– … Ponieważ jest mi łatwiej.

– Kiedy się pani tak trochę skuli i nie patrzy, jest łatwiej się skupić na rozmowie? Zawsze tak było?

– Tak. Zawsze.

Pyta mnie o mój rozwój we wczesnym dzieciństwie. Nie wiem, kiedy zaczęłam mówić, chodzić, itp. Proponuje, żebym się tego dowiedziała od rodziców, może w przychodni, gdzie w dzieciństwie byłam pacjentem.

Rozmawiamy o mojej dawnej psychoterapii indywidualnej. Mówię, że silnie emocjonalnie odczuwałam relację z panią terapeutką. Wspominam też o niedawnym Oddziale Dziennym, ale bez szczegółów. To, co z niego istotne to złamane serce. Trudno przyjąć mi zerwanie kontaktów.

Na koniec wizyty, uśmiecham się do niego. Życzliwie, z podziękowaniem za uwagę. On się nie uśmiecha i trochę mi z tym dziwnie. Zaskakuje mnie ten brak wzajemności. Później, kiedy wychodzę, pojawia się szybko kolejny pacjent. Słyszę przez drzwi, że rozmawiają. Lekarz jest rzeczowy i już nie myśli o mnie, tylko błyskawicznie „przeskakuje” do innej osoby. Trochę rani to moją próżność, ale i cieszy. To dobrze. Tak powinno być. To tylko lekarz. W zasadzie, dobrze, że nie odwzajemnił uśmiechu, bo pewnie podświadomie odczytałabym to jako flirt.

Książka Rupi Kaur, „Ukojenie ze słów”

Kupiłam ostatnio książkę Rupi Kaur. Przypadkiem zauważyłam ją, będąc w księgarni. Zauważyłam po prostu napis: „Rupi Kaur” i znajomą mi już, osobliwą grafikę, którą wykonuje w swoich książkach sama autorka. Natychmiast podjęłam decyzję o kupnie tej osobliwości. Mam już w domu jeden, wydany przez nią tom poezji, pt. „Słońce i jej kwiaty. The sun and her flowers” i jestem nim zachwycona. Teraz na moją półkę dołącza „Ukojenie ze słów”. W niej zawarte są wiersze Rupi oraz ćwiczenia, wyzwalające kreatywność w pisaniu i poznawaniu siebie.

Jeszcze nie zaczęłam jej zgłębiać. Poczytałam na razie o autorce. Urodzona w Indiach, wychowywała się w Kanadzie.

Mile mnie zaskoczyła informacja, że jesteśmy rówieśniczkami 🙂

Nowa pani psycholog. Oddział Dzienny.

6. luty 2024

Jestem na rozmowie indywidualnej z panią psycholog. Rozmowa jest prowadzona w ramach mojego leczenia na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym. Dziś jest pierwsza moja rozmowa z tą panią. Jestem zmęczona, bo żeby tutaj przyjeżdżać muszę rano uwijać się z moją pracą na pół etatu. Mało snu, pośpiech w ciągu tych czterech godzin od pojawienia się w pracy do wejścia na Oddział (przeważnie spóźnionego), stres,… Dla mnie to dość powodów, by czuć zmęczenie. Nie chce mi się rozmawiać, zmuszać oporny umysł do pracy. Trochę rozmawiamy, ale nie czuję się zaangażowana.

Wspominam moją pierwszą panią terapeutkę. Trochę o niej opowiadam tej obecnej, z którą nie czuję się wcale związana i która, niestety, nie jest „moją panią terapeutką”. Nie chce mi się angażować, nie chce mi się na nią patrzeć, nie chce mi się rozmawiać. Wspomnienia są dość odległe, pastelowe i muskają moje myśli jak skrzydła motyla. Pastelowe, jak moja pani terapeutka… Często takie właśnie nosiła i w takich lubiłam widzieć ją najbardziej. Ja też lubię te tony.

Pozwalam sobie na to dość swobodne wędrowanie mojej uwagi. Mówię o luźnych myślach, ale i motywuję się do tego, by zająć się teraźniejszością. Mówię o mojej obecnej sytuacji: o pracy, o relacji z partnerem. Wzmiankuję obszar, którym głównie zajmowałam się w pierwszej terapii i który obecnie również wymaga przepracowania.

Ten temat to, rzecz jasna, bliskość.

Dotyk, relacja, granice, przekraczanie granic.

– Trudno pani dbać o to, by pani granice nie były przekraczane?

– Raczej nie. Trudno mi dbać o to, żebym to ja nie przekraczała granic innych osób.

***

Uśmiechamy się do siebie. W promieniach Słońca.

W sierpniu tego roku zdecydowałam się wykonać telefon do pani terapeutki. Nie słyszałyśmy się dwa lata. Z zamiarem tym noszę się długo; chyba od momentu, kiedy dowiedziałam się, że nie będzie możliwości ponowienia z nią psychoterapii w ramach Funduszu. Nosiłam się tak długo z kilku powodów.

  1. Stresowałam się zadzwonić i obawiałam się, że zrobię złe wrażenie; język mi się zaplączę, nie odezwę się lub powiem coś śmiesznego.
  2. Chciałam, by ta rozmowa miała sens, wniosła coś ważnego dla mnie. Czekałam na ważny moment w moim życiu, żeby porozmawiać, podzielić się, zapytać. Bo przecież będzie to zapewne dość krótka rozmowa i może jedyna, na jaką pani terapeutka się zgodzi.
  3. Bałam się, że pani terapeutka może nie chcieć rozmawiać, bo przecież nie jestem jej pacjentką.

Jestem w momencie mojego życia, kiedy mam pracę na pół etatu, więc byt zabezpieczony, ale bez finansowej możliwości prywatnej psychoterapii. Pani terapeutka nie odbiera, ale odpisuje z propozycją terminu rozmowy telefonicznej.

Rozmawiam, będąc w przychodni onkologicznej, w kolejce (długiej kolejce, więc spokojnie zdążam wyjść i porozmawiać). To czas niepewności, oczekiwanie na diagnostykę i między innymi dlatego decyduję się na kontakt z moją terapeutką właśnie teraz (ostatecznie, wykryty guzek okazał się zupełnie niegroźny).

Słyszę głos pani terapeutki. Trochę nieprzytomnie się czuję z emocji, ale po chwili rozpoznaję w tym głosie znajome brzmienie. Pani terapeutka jest dalej tą samą moją panią terapeutką. Dalej traktuje mnie poważnie i oddaje mi fragment swojego czasu, w którym jest dla mnie i ze mną. Słyszę zaangażowanie, nie mniejsze niż podczas terapii. Słyszę zainteresowanie tym, co się u mnie dzieje. Słyszę ciepło, wzruszenie, radość. Widzę je, malujące się na twarzy mojej terapeutki i mówię:

– Mam tutaj w dachu przeszklenie. Docierają do mnie słoneczne promienie. Widzę, jak się pani do mnie uśmiecha w tym słońcu.

– Bo tak właśnie jest. Uśmiecham się do pani.

– Wiem. Słyszę ten uśmiech w pani głosie.

To piękne spotkanie. Uśmiechamy się do siebie w promieniach słońca.

Nie jest to rozmowa długa (25 minut), ale i nie krótka. Wystarczająca. Zaangażowanie i pamięć mojej terapeutki nie sięgają tylko owe „stąd – do tąd”, którego się obawiałam. Pani terapeutka nie zniknęła i myślę, że miewa się dobrze.

Wszystko jest w porządku. Ziemia dalej się kręci 🙂

Dziura w blogu. Próba powrotu.

Po tak długiej przerwie w prowadzeniu bloga trudność w pisaniu polega na tym, że nie wiem, jak i o czym napisać. Chciałabym od razu zająć się tym, co teraz ze mną i we mnie się dzieje, jednak myślę, że sensowne będzie choćby zwięzłe zrelacjonowanie, co się ze mną działo po lutym 2021. Trochę na ten temat napisałam już w zakładce „Start. Wprowadzenia słów kilka”.

Cóż, dalej miałam indywidualne sesje telefoniczne psychoterapii do końca czerwca 2021 roku. Nie pamiętam już, jak przebiegło nasze ostatnie spotkanie z panią terapeutką. Ostatnia sesja była spotkaniem w gabinecie, a nie telefoniczną rozmową. Pamiętam, że nastrój był pozytywny, dość lekki. Nie czułam rozdzierania czy niezgody na zakończenie rozmów.

Jeszcze chyba pół roku wcześniej, kiedy myślałam o końcu – ten koniec był nie do przyjęcia, nie do wyobrażenia, budził moją złość, ból i wewnętrzny krzyk. Świat mógł się skończyć. Miałam poczucie, że tego nie wytrzymam. Tęsknoty, samotności,… Czułam wtedy bezradność i płakałam, kiedy tylko pomyślałam o rozstaniu.

Pracowałyśmy miesiącami nad tym, by mnie do niego przygotować i znacznie się uspokoiłam, kiedy pani terapeutka powiedziała, że według zasad finansowania psychoterapii przez Narodowy Fundusz Zdrowia mogę do terapii wrócić za pewien czas, tj. zapisać się w kolejkę oczekujących na psychoterapię indywidualną w tym samym ośrodku i wskazać ją, jako terapeutkę, do której chcę być przydzielona. Kolejki są długie, ale sama ta perspektywa mnie uspokoiła. Później ( około rok po zakończeniu terapii) zmieniły się okoliczności i jednak nie było to możliwe, ponieważ pani terapeutka odeszła z pracy w tym miejscu i została mi jedynie możliwość zapisania się do niej na wizyty prywatne (na które nie było zdecydowanie mnie stać), ale na szczęście wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.

Oczywiście, tęskniłam po zakończeniu psychoterapii i często płakałam, ale szansa na to, że znowu będziemy się spotykać, trzymała mnie przy względnym spokoju. Trudniejszy był czas, kiedy szansa ta się rozwiała. Byłam tego dnia w Centrum Psychoterapii, może na wizycie u doktor, może coś załatwiałam i postanowiłam przejść się pod gabinet pani terapeutki. Może uda mi się ją zobaczyć, chociaż na chwilę?

Złe przeczucie zmroziło mnie, kiedy stanęłam pod gabinetem i na tabliczce na drzwiach nie dostrzegłam imienia i nazwiska mojej terapeutki. Przeszłam korytarzami, przeczytałam wszystkie tabliczki, ale żadna nie nosiła na sobie upragnionego nazwiska. Poszłam na recepcję i powiedziano mi, że moja terapeutka odeszła z pracy w tym miejscu (wiele miesięcy temu).

I nikt mnie nie powiadomił, chociaż czekałam na terapię do niej! Ani Centrum Psychoterapii, ani pani terapeutka. Dlaczego do mnie nie zadzwoniła? Przecież wiedziała, że będę czekała na tę terapię; mówiłyśmy o tym.

Wyszłam i się rozpłakałam.

Czerń i krzyk w mojej duszy.

Sięgam do tajnego pudełka, gdzie przechowuję moje mini-rzeźby z masy solnej. Powstawały one w czasach mojej pierwszej psychoterapii indywidualnej. To moje najbardziej intymne dzieła, wychodzące z najstraszniejszych otchłani mojego umysłu. Mierzyłam się nimi z tym, co mnie przeraża. Każdą z nich przynosiłam na sesje i rozmawiałyśmy o nich z panią terapeutką.

Powstało kilka takich miniaturek.

Dziś sięgam po dwie z nich. Pierwsza jest bardzo dosłowna. Naga piękna kobieta, siedząca na łóżku. Na figurce zamieściłam materiałowy biały przezroczysty szal, który osłania jej ramiona i piersi. Szal ten można zdjąć jednym ruchem. Pamiętam, jak określiłam tę postać zaraz po stworzeniu. Kobieta oczekująca na seks – tak to widziałam. Może być to prostytutka – też pasuje, ale nie był to mój zamysł. Jest wyzywająca, eksponująca, pewna siebie,… Wulgarna? Ja odbieram ją różnie. Dziś jest to prostytutka.

Druga figurka jest to właściwie płaskorzeźba. Jej interpretacja jest mniej oczywista. Ogólny nastrój jest tragiczny, na co wskazuje czerwone tło i czarne postacie. Głównymi bohaterami obrazu są mężczyzna i kobieta. To nie jest oczywiste, ponieważ osoba niewtajemniczona zobaczy raczej trzy główne postacie, których płeć nie jest oznaczona. Trzy postacie w trzech różnych kolorach. Wymowa jest, tak myślę, w sposób oczywisty, seksualna i tragiczna, przemocowa. Natomiast, sytuacja już oczywista nie jest. Trudno mi na ten obrazek patrzeć. Dziś te postacie są bardzo dynamiczne. Widzę ich ruchy; są one prawie, jak żywe i odczuwam niepokój. Czerń i krzyk w mojej duszy. Szarpanie.

Odsłaniam się ciut bardziej.

Z terapii indywidualnej (22 luty 2021):

– Ile zostało nam czasu?

– Pięć minut.

– … Potrzebuję się teraz zatrzymać, pomilczeć, żeby koniec sesji mnie nie zaskoczył. Nie lubię, kiedy mnie on tak nagle „dopada”.

Milczę. Zaczynam płakać. Odruchowo unikam płaczu w telefon, odsuwam go.

– Ja już wczoraj myślałam o dzisiejszej sesji: że rozmowa szybko mija, a później cały tydzień do kolejnej. I dni są takie długie, i nie wiem, czym je wypełnić…

Wciąż unikam głośnego płakania przy pani terapeutce. Pozwalam sobie na lekkie pociąganie nosem, ale to wszystko. Nigdy jeszcze przy pani terapeutce nie płakałam całą sobą. Płakałam oczami, nosem,… Nie płakałam zaś gardłem. Rozmawiałyśmy o tym kilka razy. Wiem, że potrzebuję wypłakać się na terapii; nie ukrywać, nie hamować dźwięków. Z drugiej strony, zastanawiam się, czy wypada tak szlochem w słuchawkę…

Decyduję się spróbować, bo wiem, że to ważne.

Odechciewa mi się płakać, cichnę, lecz mobilizuję siły i dokonuję szlochu próbnego, zasłaniając usta. Jest. Rozkręcam się i postanawiam wydać kolejny już w telefon. Wychodzi mi płaczo-śmiech. Milknę w napięciu po jednym spazmie. O rany, chyba się udało! Zastanawiam się, czy na pewno było słychać, że płaczę, czy może tylko słyszalny był śmiech… Nie no, na bank, był to szloch. Pani terapeutka chwilę milczy, zaskoczona moją reakcją, a może to dla mnie czas przystanął w napięciu? Słyszała czy nie? Nic na ten temat nie mówi, ja też, ale kończymy właśnie sesję, więc nie jest to pora na rozpoczynanie nowych wątków.

Inteligencja uwięziona.

Ze środowej sesji terapeutycznej (17 czerwiec 2020):

Dziś nie chcę zaczynać milczeniem. Myślałam o ostatniej sesji, zrobiłam notatki, więc tutaj szukam punktu zaczepienia. Coś mam i żeby mi nie uciekło, sygnalizuję to natychmiast, jeszcze zanim myśl uformuje się w zdanie do wypowiedzenia:

– Myślę, że…

Nie wiem, jakich słów użyć.

– Proszę powiedzieć to po prostu tak, jak się pojawiło.

– … Myślę, że tęsknię za tym, żeby zobaczyć panią i żeby zobaczyć doktor.

– To są słowa najbardziej prawdziwe. Zdaje się, że nie miała pani trudności w sformułowaniu myśli, tylko z tym, żeby się nimi podzielić, bo są one związane z pani emocjami. Pozytywnymi emocjami w naszym kierunku. Trudno było się tym podzielić?

– Tak.

– A teraz czuje się pani niewygodnie z tym, co powiedziała?

– Nie.

(…)

– Myślałam o tym, co pani mówiła ostatnio o złości. Że ja przekierowuję złość względem innych na siebie. Nie widzę tego.

– Rozumiem, że może mieć pani wątpliwości, czy tak to funkcjonuje, jednak moja wiedza daje mi pewność. Tak to funkcjonuje. To jest fakt. Dlatego wracam znowu do trójkąta konfliktu.

– Może trudno mi zauważyć złość względem siebie, ponieważ w ogóle nie potrafię wyróżnić tego, jak odczuwam złość. Często mi pani mówiła, że te sygnały w ciele, które wymieniam, mówiąc o złości, nie są wcale sygnałami złości.

– Tylko lęku. Tak. Wie pani, kiedy odczuwa złość, ale poznaje to jedynie po swoich myślach, analizując je. Nie potrafi pani odczuć fizycznie złości. Wydaje się, że natychmiast, gdy tylko zauważy pani: „jestem zła”, pojawia się lęk i to, co pani rejestruje w ciele to właśnie symptomy lęku. Ważne jest, żeby pani zrozumiała ten mechanizm. Kiedy ktoś odbiera życie drugiej osobie – czy jest to związane z agresją?

– … Nie koniecznie.

Mówimy o śmierci, która skraca cierpienie; eutanazji.

– To są szczególne przypadki, kiedy w niektórych krajach decyduje się o eutanazji i zawsze jest to poprzedzone bardzo wnikliwą analizą; takie decyzje podejmowane są w przypadkach skrajnych, kiedy zespół specjalistów orzeknie, że nie ma żadnych szans na poprawę stanu pacjenta (…) Najlepiej zobaczmy to konkretnym przypadku. W pani, kiedy pojawiają się trudne emocje, bardzo szybko pojawia się myśl o pozbawieniu siebie życia. Pamiętam tę sytuację z ubezpieczeniem zdrowotnym; kiedy groziła pani utrata ubezpieczenia i, co za tym idzie, niemożliwość odbywania terapii. Natychmiast pojawiła się myśl: „zniknąć”. Nie myślała pani o tym, że w przypadku utraty ubezpieczenia, mogłaby pani poszukać terapii w innym terminie lub szukać innych możliwości, by móc z kimś rozmawiać. Nie brała pani pod uwagę żadnych innych rozwiązań. Pozbawienie siebie życia jest czymś nieodwracalnym.

Ale jaką wartość ma życie? – myślę – Co z tego, że nieodwracalne, skoro nie będę żałowała, że mnie nie ma, bo… jeżeli mnie nie ma, niczego nie żałuję i niczego nie chcę? I czy rzeczywiście bym się zabiła, gdyby do tych sytuacji doszło? Nie wiem. Nie mówię, że życie nie ma sensu, bo już o tym mówiłam i sama wiem, że niczego to rozważanie nie wnosi. To fakty, których nie da się zanegować, na wskroś rozsądne. Przykro jest je w sobie nosić. Wyskakują na wierzch przy okazji tematu umierania i życia: Życie w ogóle nie ma celu i jest niczym. Co z tego, jeśli jest? Co z tego, jeśli nie ma? Na ten temat mogłabym pisać i pisać; ten temat wyjątkowo lekko mi przychodzi. Na hasło: „życie”, na hasło: „śmierć” wyskakuje natychmiast: „I co z tego?” i jak zaczynam o tym mówić, do niczego to nie prowadzi, niczego nie zmienia. Kiedyś pani terapeutka powiedziała: „Możemy rozmawiać tak w sposób filozoficzny, tylko co to dla pani wniesie?”. Chyba jest to fakt, który trzeba zaakceptować po to, by nie paraliżował albo uwierzyć w Istotę Wyższą, tylko jak?

(…)

– Jest jeszcze taka rzecz… Nie wiem, na ile istotna dla terapii, ale na pewno istotna dla mnie, ponieważ… To jedna z rzeczy, których przez tak długi czas terapii jeszcze nie powiedziałam, ze wstydu. W poniedziałek na terapii zastanawiałam się, czy o tym wspomnieć. O mojej mamie. Czuję jakąś nielojalność, kiedy mam to powiedzieć. Moja siostra, bardzo wiele lat temu powiedziała o naszej mamie, że jest mało inteligentna.

Nagle wybucham płaczem. Nie czułam napływu tego płaczu; nastąpił tak niespodziewanie, gwałtownie i trwa chwilę.

Ulga. Ból, którego nigdy wcześniej nie wyraziłam.

– Samo pomyślenie o mamie w ten sposób odczuwała pani, jako coś niewłaściwego?

– Tak. I trochę zła byłam na siostrę, że o tym mówi. W późniejszych latach, w miarę mojego rozwoju już nie traktowałam myślenia o inteligencji mamy za coś nieodpowiedniego, ale mówienie o tym…

– Czy teraz, kiedy pani mi o tym powiedziała, czuje się pani źle?

– Nie.

(…)

– Pamiętam, jak trudno mi było odnaleźć się wśród ludzi spoza mojego domu. Musiałam wyczuwać w jakiś sposób różnicę poziomów między tym, do którego byłam przyzwyczajona w domu, a tym, który spotkałam na zewnątrz (…) Czułam, że na zewnątrz jest inaczej i źle się czułam; jakaś inna, niepasująca.

– Pani mówiła czasem o sobie w ten sposób. Że jest pani mało inteligentna. Tymczasem, są fakty, które temu przeczą. Czy sądzi pani, że osoba o niskim poziomie inteligencji byłaby w stanie skończyć jakiekolwiek studia? Czy byłaby w stanie prowadzić bloga?

– Myślę, że nie. Już teraz dostrzegam te fakty. Zdaje się, że ta moja inteligencja gdzieś jest, ale napotyka bardzo wiele przeszkód, które nie pozwalają na jej wydobycie.

– Ja też mam takie spostrzeżenie. A jakie potrafi pani określić przeszkody?

– Teraz, kiedy mam mało kontaktu z innymi, jest mi trudniej podejmować aktywności umysłowe. Trudniej mi przywołać skupienie i pisać; nie chce mi się często. W DPS-ie z moim współpracownikiem często nie wiedziałam, czy powinnam robić to, co ja uważam czy też robić to, co on mówi. A czasem nie wiedziałam, o co mu chodzi, bo mówił coś, co przeczyło temu, co powiedział wcześniej.

– I nie znajdowała pani w sobie dość odwagi, żeby o to zapytać?

– Yhm.

(…)

Przemawia do mnie czas.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (15 czerwiec 2020):

Znowu milczę, co nie podoba się pani terapeutce.

– … Wczoraj próbowałam dopisać dalszą część do takiego mojego opracowania, którym od dawna się nie zajmowałam. Dopisałam dwa albo trzy zdania i utknęłam, bo zaczęłam się denerwować i rozdrapywać strupy na głowie. Trochę też chciało mi się płakać i zostawiłam to opracowanie, żeby nie pogorszyć sytuacji na mojej głowie. Później przeglądałam oferty pracy i też się denerwowałam. Wyszłam na podwórko, czesałam psa i chciał na spacer, więc poszliśmy. Nie wzięłam ze sobą telefonu i denerwowałam się trochę, że być może ktoś do niego zajrzy. I taka pojawiła się we mnie myśl, że…

– Co się dzieje, że zatrzymała się pani?

– Trudno mi o tym powiedzieć, bo odnoszę wrażenie, że kiedy mówię na temat śmierci, to pani…

– Tak?

– Mam poczucie, że pani odbiera mnie wtedy krytycznie i staje się pani jakby moim wrogiem.

– Z czego to pani odczytuje? Chodzi o moje słowa, ton głosu?

– Spytała mnie pani, jaki sens ma dla mnie terapia. Mówiłyśmy o tym i miałam poczucie, że zostało to wyjaśnione. A później znowu mnie pani pyta o sens terapii, właśnie kiedy mówię o myślach dotyczących mojej śmierci. I kiedy mówię o tych myślach, pani głos się zmienia, odczytuję krytykę, niezadowolenie.

– Czasem nie wystarczy raz na coś odpowiedzieć, i koniec. Co do mojego głosu, pewnie słyszy pani czasem złość, irytację. Nie jestem wrogo do pani nastawiona. Kiedy pani milczy, staję się bezsilna i to budzi we mnie złość. Ja nie jestem człowiekiem, który nic nie czuje. Nie jest mi łatwo słuchać, kiedy mówi pani o tym, że chciałaby zniknąć. Nie będę ukrywać; to budzi we mnie emocje. Czuję bezsilność. I tak, jak pani odczuwa względem mnie różne emocje, ja też je odczuwam. Znowu mówi pani o tym, że nie chce konfrontować się z czymś trudnym. Ma pani w sobie bardzo dużą złość na rodzinę, której nie ufa i podejrzewa, że ciocia mogłaby sobie zajrzeć w pani telefon. Ja widzę to tak, że tę złość, która pojawia się w stosunku do rodziny, przekierowuje pani na siebie. Co pani o tym myśli, widzi to pani?

– Pomyślałam o dwóch rzeczach: Łatwiej jest mi sprawić, bym nie czuła niż wpłynąć na zachowanie innych. Nie chcę, by inni źle się czuli.

– Tylko, że chroni pani innych kosztem siebie (…) Jest coś, co chce pani mi powiedzieć?

– Nie wiem… Wczoraj, kiedy byłam na spacerze i myślałam o tej możliwości samobójstwa, zastanowiłam się, hipotetycznie, co bym zrobiła. Pomyślałam o tym, że dziś zadzwoniłaby pani do mnie i zaniepokoiła się, że nie odbierałam. I pomyślałam, że gdyby się pani dowiedziała o tym, co zrobiłam, płakałaby pani. I, tak hipotetycznie, doszłam do wniosku, że doczekałabym do dzisiejszej sesji, bo była niedziela, więc do poniedziałkowej sesji blisko, i chciałabym z panią porozmawiać.

– Czy ta myśl o tym, by porozmawiać ze mną sprawiła, że przestała pani w tamtej chwili myśleć o śmierci?

– No, tak. Właściwie, pomyślałam, że bym doczekała do sesji, a później… Nie wiadomo, więc już się tym nie zajmowałam.

– Dobre jest to, że zauważa pani możliwość szukania rozwiązania w rozmowie (…)

Kończymy rozmowę. Telefon generuje automatyczną wiadomość o czasie połączenia: 53min48s. Oznacza to prawie cztery nadprogramowe minuty, poświęcone mi przez panią terapeutkę, a ten dodatkowy czas skraca dziesięciominutową przerwę, którą pani terapeutka ma do dyspozycji pomiędzy pacjentami, a w ciągu której musi jeszcze zmieścić sporządzenie krótkiej relacji z sesji. Dostałam czas z jej przerwy, jej chwilę na wytchnienie i to dociera do mnie wyraźniej niż słowa. Jestem wzruszona.

Milczenie.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (8 czerwiec 2020):

Milczenie trwa długo.

– Jeżeli milczenie jest tym, czego pani chce, możemy milczeć. Mam jednak wątpliwości co do tego, czy jest to coś, co pani służy. Czy w ogóle chce pani rozmawiać?

Nie wiem.

W milczeniu upływa większa część sesji.

(…)

Jakbym słuchała nagrania, wypowiedzi. Jakby nie było to prawdziwe.

Pani terapeutka mówi. Niby do mnie, ale nie czuję, by miało to znaczenie. Ja, konkretnie, nie mam znaczenia. Nie jestem ważna dla pani terapeutki. Jeżeli nie będę mówiła, ona to przejmie. Obojętnie. Trudno; to moja sprawa, a nie jej. Nie będzie nade mną płakać, bo jestem jedną z wielu.

Słyszę głos. Słucham głosu, lecz czy chcę rozmawiać? Nie chcę rozmawiać, kiedy słyszę obojętność.

Teraz głos jest dla mnie. Mamy rozmawiać, a później znowu zniknie. Czuję się, jak dziecko, które zbyt długo, zbyt wiele razy czekało na powrót rodzica. Obecność rodzica jest ważna, ale dziecko powściąga emocje. Jest obrażone, czuje ulgę, niechęć, smutek i oczekiwanie kolejnej rozłąki. To dziecko nie chce się zbliżać, choć pragnie znaleźć się blisko.

– Zaczynam teraz czuć się przytomniej. To jest tak, jakbym miała trudność w przeżywaniu zdarzeń: przed przerwą, w trakcie i po przerwie. Jakby niebezpiecznie było wrócić w całości od razu, w całości w jednym momencie poczuć emocje. Jakby były zbyt intensywne, zbyt straszne, by przeżyć je naraz.

– Dwie rzeczy, nad którymi chciałabym, żeby pani się zastanowiła. Po co pani bierze udział w terapii? I druga: Co to są za emocje, które potrzebuje pani ukrywać pod milczeniem i złością?

(…)

Pod ostrzałem.

Ze środowej sesji terapeutycznej (20 maj 2020):

– …

– Zaczynamy sesję standardowo, milczeniem.

– … Kiedy panią usłyszałam, miałam wrażenie, że ma pani smutny głos.

– Nie jest mi smutno (…)

– …

– Co się dzieje? Znowu pani zamilkła.

– … Trochę chce mi się płakać.

– A wie pani, z jakiego powodu?

– …

– Ja nie mogę kazać pani się do mnie odezwać. Jednak, jeżeli pani milczy, ten czas jest niewykorzystany.

– … Myślałam o dwóch rzeczach teraz, kiedy milczałam… Po tym, jak rozmawiałyśmy w zeszłą środę i mówiła pani o tym, że terapia jest ukierunkowana na życie, a nie na śmierć,… Starałam się nie szukać rozwiązania w śmierci… I myślę, że kiedy nie mam tego rozwiązania, które mnie uspokaja, jest mi trudniej i może stąd chce mi się płakać.

– Co jest smutnego w życiu?

– … To bardziej strach, niż smutek (…) Pomyślałam teraz… Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, zaskoczyło mnie to, jak ludzie nieprzyjemnie się do siebie odnoszą. To było przerażające i niezrozumiałe dla mnie: po co??? Nieprzyjemnie mi było i czułam wstyd, także wtedy, gdy przykra uwaga nie była skierowana do mnie, tylko do kogoś innego. Jakbym odczuwała wstyd tej wyśmianej osoby. Później, już w okresie licealnym… Zaczęłam mieć poczucie, że to, co ktoś mówi o nas, ma ogromny wpływ na to, jak się czujemy, jak się zachowujemy i jak nas inni widzą. Uwagi na temat danej osoby, złośliwe komentarze wpływają na jej zachowanie i samopoczucie. Przedmiot wyśmiania może być jakikolwiek, nawet nieracjonalny, ale kiedy osoba zostaje wyśmiana, staje się on jej częścią. Wszystko może zostać wyśmiane, a osoba, która taką uwagę o sobie słyszy, ulega jej wielkiemu wpływowi i już nie potrafi swobodnie się zachowywać, poruszać, wypowiadać, czuć. Miałam poczucie, że poprzez uwagę prześmiewczą, nawet bezsensowną osoba staje się „zbrukana”. Skażona, gorsza, śmieszna. W stosunku do innych zaczęły w mojej głowie pojawiać się negatywne komentarze. Szczególnie, jeżeli widziałam, że ktoś się krępuje, zachowuje nienaturalnie – w myślach śmiałam się, i nie lubiłam w sobie tego śmiechu. Tak często słyszałam docinki i tak bardzo się ich bałam. Ciągle oczekiwałam, że coś takiego usłyszę. Albo tylko sam śmiech. W każdym momencie czułam się obserwowana, słyszałam uwagi o sobie i o innych, to było smutne i myślę, że mnie paraliżowało. Krępowało ruchy, wpływało na myślenie i głos. Każde słowo, ruch, wszystko, co robiłam i jak wyglądałam, było pod ostrzałem.

Milknę w pewnym momencie i pani terapeutka pyta, co czuję.

– Zaczęłam płakać, ale się krępowałam.

– Czego się pani krępowała?

– Pojawił się opór przed tym, by słyszała pani, jak płaczę.

– Co to za opór?

– … Pomyślałam, że… Strach przed zaangażowaniem,… Przed zaufaniem,… Obawa, co pani o mnie pomyśli.

– Co takiego strasznego mogłabym pomyśleć?

– Nie wiem.

Chyba, że to niesmaczne słuchać, jak płaczę. Nieprzyjemne dźwięki łkania, smarkania, łamiący się głos. Wstydzę się dać usłyszeć pani terapeutce. Mam w głowie scenariusz, w którym mój szloch jest przedmiotem wyśmiania. Nie sądzę, by pani terapeutka brzydziła się mojego szlochania, może trochę by się krępowała, ale potraktowałaby go z szacunkiem. Ale… To we mnie pojawia się obelżywość.

Rozszczelnianie granic.

Ze środowej sesji terapeutycznej (13 maj 2020):

– O czym chce pani dzisiaj porozmawiać?

– Pamiętam, na czym ostatnio skończyłyśmy…

– … Yhm. Czy jest to temat, który chciałaby pani kontynuować czy nie?

– Nie wiem… Chciałabym, ale ja właściwie nie mam nic do dodania. Wtedy zapytałam… Wyraziłam zdziwienie dla pani słów; że kiedy umrę, cierpieć będą inni. Nie wiedziałam, dlaczego pani mi o tym mówi. Nie wiem, czy pani chce może coś jeszcze powiedzieć…

To sytuacja nietypowa. Ja mam mówić, a nie pani terapeutka; obie o tym wiemy. Kiedy się odzywa, nie jest to odpowiedź na moje pytanie. Co zresztą mogłaby odpowiedzieć? Że nie chce, żebym to zrobiła? Że uważa moje myślenie za egoistyczne? Czuję, że mi nie odpowie. To byłoby chyba odwróceniem naszych ról, pacjenta i terapeuty. Czuję jednak, że jeżeli bym nie zapytała, żałowałabym tego.

– Ja nie mogę decydować o tym, co pani zrobi. Nie jest moją rolą ocena ani szukanie argumentów. Ważne jest to, co pani myśli. To jest wszystko, co chciałam powiedzieć w tym temacie. Należy się tylko zastanowić, pani Paulino, jaki sens ma dla pani terapia. Fundamentalnym założeniem psychoterapii jest dążenie do polepszenia jakości życia, a nie pomoc w podjęciu decyzji o zakończeniu. Trudno o motywację do starań, kiedy cały czas ma pani w odwodzie rozwiązanie: śmierć i jeśli pojawią się problemy, zawsze może pani po prostu odejść. Proszę się zastanowić, czego pani oczekuje od terapii? Czy ona może coś dla pani zdziałać, kiedy nie myśli pani o życiu, tylko o śmierci?

– Nie jest tak, że ja o tym często myślę. Ta myśl pojawiała się w odpowiedzi na konkretną sytuację.

– Czyli nie jest tak, że pani cały czas o tym myśli. Dobrze to wiedzieć. Ale ta myśl jest gdzieś w pani i myślę, że nie pozwala ona pani pełniej angażować się w życie.

– Nie jest tak, że zawsze kiedy pojawiają się problemy, rozważam samobójstwo. To są bardzo poważne, bardzo trudne do zniesienia przewidywane przeze mnie sytuacje. Dla mnie rodzina, z którą żyję, to prawie cały mój świat. Napięcie w rodzinie, zakaz, presja, brak spokoju to napięcie, presja i brak spokoju w moim świecie. Innego nie mam. Pamiętam, jak straszny był to czas, kiedy z K. próbowaliśmy się nie kontaktować. Napięcie w rodzinie i niemożliwość kontaktu z K. to dla mnie sytuacja tak bardzo przykra, że nie chcę tego ponownie doświadczyć, dlatego myślałam o śmierci. Terapia to pomoc i szansa w poszerzaniu mojego świata. Żebym mogła oprzeć się na innych osobach, nie tylko na rodzinie. Żeby granica między mną a światem zewnętrznym stawała się mniej szczelna. A kiedy świat się poszerza; poszerza się o inne osoby, o prywatne relacje pozarodzinne, o nowe możliwości, o niezależność, staje się mniej straszny…

– I wtedy sytuacje, które teraz są dla pani krańcowe, stają się możliwe do akceptowania i poszukiwania rozwiązania w życiu, a nie w śmierci.

– Tak. Ja myślę, że teraz mój świat jest i tak dużo większy niż wtedy, gdy mieszkałam z rodzicami i byli moim światem, oni i szkoła (ale w szkole byłam odizolowana od ludzi). Wtedy próby przebicia się, choć na chwilę przez granicę były jeszcze bardziej przerażające, niemożliwe. Wprowadziłam się do cioć w momencie, kiedy czułam, że zaraz zwariuję. To wyjście było możliwe tylko w takim stanie umysłu, kiedy już nie mogłam znieść. Myślę, że tak samo jest z samobójstwem. To nie jest dla mnie łatwe, na pewno. Wiem, że byłabym w stanie zrobić to tylko w krańcowej, ostatecznej sytuacji, kiedy już bym nie mogła inaczej. Ponieważ nie nastąpiła w moim życiu sytuacja, w której podjęłabym takie ostateczne rozwiązanie, żyję. I wiem, że niełatwo jest rozwiązać życie, więc staram się, żeby życie stawało się lepsze. Wraz z poszerzaniem świata, jestem bardziej zdolna radzić sobie z trudnymi sytuacjami. (…) Pamiętam czas, w liceum, kiedy miałam swój ulubiony serial. Był w każdy czwartek i czekanie na czwartek pozwalało mi przetrwać kolejne dni. Tego się wtedy chwytałam, jako jakiegoś celu, jakiejś wartości. Teraz czasami czymś takim jest dla mnie terapia.

(…)

„… i to jest takie bardzo smutne”.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (11 maj 2020):

… Przypomniało mi się, już po sesji w środę, że było coś z sesji poniedziałkowej, o co chciałam zapytać. W poniedziałek mówiła pani o tym trójkącie… emocji? Myślałam o tym, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć, jak ten trójkąt wygląda.

– Nazywa się to: „trójkąt konfliktu” i jest to jeden z elementów intensywnej psychoterapii dynamicznej (…)

(…)

– Myślę o tym… Ja nie czuję, żeby myśl o samobójstwie wiązała się z negatywnymi emocjami, które kierowałam do siebie. Nie myślałam, że chcę zrobić sobie krzywdę. Samobójstwo widziałam nie jako destrukcję, tylko jako coś dobrego dla mnie, wyjście z sytuacji.

– Rozumiem. Tak się dzieje. Osoba, która znajduje się w bardzo trudnej sytuacji często widzi śmierć, jako jedyne wyjście. Ale to jest najwyższy akt destrukcji. Coś, czego nie da się później odwrócić. W sytuacji, kiedy nie widzi pani innego wyjścia, może się wydawać, że to dobre, ale jest to zniszczenie całego siebie.

– Kiedy jestem cały czas w domu, to nie jest dobrze. Kiedy myślę o tym, by z niego wyjść, spróbować coś na zewnątrz – jest to jeszcze bardziej straszne.

(…)

– Rozdrapywanie strupów też nie jest przeze mnie odbierane, jako robienie sobie krzywdy.

– Ja pamiętam, pani Paulino, jak trudno było pani początkowo o tym mówić. Drapanie jest czymś, czego pani się wstydzi, nie jest to uważane przez panią za coś dobrego. I ta potrzeba ukrywania ranek to też chyba nie jest komfortowe…

– Czasami łatwo mogę dostrzec powiązanie między napięciem psychicznym i drapaniem. Czasami powiązanie to jest oczywiste, ale bardzo często rozdrapuję, kiedy nie zauważam w sobie stresu. Mam wrażenie, że to rodzaj nawyku, czasem z nudy, albo z napięcia, ale takiego małego.

– Bo takie zachowania, kiedy je powtarzamy stają się nawykiem. Stają się mechaniczną odpowiedzią na uczucie dyskomfortu. Chodzi o to, że one dają ulgę chwilowo. Kiedy dyskomfort pojawia się znowu, znowu pojawia się mechaniczna odpowiedź, która daje chwilowo ulgę, ale na dalszą metę niczego nie zmienia. Kiedy będzie pani obserwowała, jak się to dzieje, to może pani próbować eliminować zachowanie destrukcyjne i zastępować je czymś innym, budującym.

– …

– Co się dzieje teraz? Milczy pani.

– … Czuję, że skończyłyśmy ten wątek. Ile mamy czasu?

– Jeszcze dziesięć minut.

– …

– Co teraz się dzieje?

– … Teraz, kiedy milczę, czuję się, jak kiedyś na sesji, podczas której rozmawiałyśmy o moim śnie (gdzie widziałam zniszczone organy wewnętrzne mojego ojca) i kiedy miałam powiedzieć, co względem niego czuję, nie wiedziałam. Czułam to, co czuję teraz. Jakby spokój, dalekość. Trochę zachciało mi się płakać. Później pomyślałam o tym, co pani powiedziała na poprzedniej sesji. Zdziwiło mnie, że powiedziała pani, że jeżeli nie będę żyła, nie będę cierpiała, tylko cierpieć będą inni. Nie wiedziałam, po co pani to mówi. Jakby chciała pani wywołać we mnie poczucie winy, że nie myślę o innych, tylko o sobie. Ale tego nie czułam. Gdybym miała dzieci, czułabym się za nie odpowiedzialna, a tak… Nie widzę zasadności uwzględniania innych osób przy podejmowaniu decyzji, które mnie dotyczą. Powiedziała pani kiedyś, żebym myślała o sobie, nie o innych. Teraz pani mówi, że kiedy umrę, cierpieć będą inni. Jakie ma to znaczenie?

– Widzi pani, zawsze jest to jakieś pośrodku. Między sobą a innymi. Wiem, że jeżeli pani zdecyduje, by to zrobić, to nikt nie jest w stanie pani zatrzymać, i to jest takie bardzo smutne (…) Musimy kończyć na dzisiaj. Będziemy kontynuować temat w środę, jeżeli będzie pani chciała, dobrze?

– … Yhm.

 

P.S. Rozrysowałam to, o czym dziś mówiłyśmy. Wyszło następująco:

 

reakcje na bodziec

Cieszę się, że pani jest.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (4 maja 2020):

Mówię, co u mnie słychać:

– (…) W sobotę znowu rozdrapałam głowę. Zdenerwowałam się, bo mama mnie spytała, czy K. do mnie dzwoni.

– Zdenerwowało panią to, że ona pyta?

– To nie było po prostu pytanie. To było pytanie i zakaz.

– Rozumiem.

– Pomyślałam tego dnia, że jeżeli znowu zacznie się to zakazywanie i kontrola, to się zabiję. Nie chciałabym, żeby się nie udało, więc wymyśliłam sposób na to, żeby zmylić trop ewentualnych prób odratowania mnie (…)

– Myślała pani o tym, że chciałaby się unicestwić na zawsze, bez szansy powrotu?

– No, tak.

– Ważniejsze od życia jest dla pani to, żeby uniknąć przeżywania trudnych emocji?

– Życie to emocje.

– … Ja myślę w ten sposób: Emocje się zmieniają. Kiedy są bardzo silne i trudne, może zdawać się, że nie ma innego rozwiązania. Ale później te emocje mijają, pojawiają się inne.

(…)

– Wróćmy do trójkąta emocji (…) Sytuacja wywołuje emocje względem drugiej osoby. Na przykład złość. Pani natomiast emocje te przekierowuje na siebie. Wydaje się, że to wielkie morze złości i nienawiści wylewa pani na siebie i dlatego pojawia się myśl o targnięciu się na siebie.

– Ja to widzę inaczej. Nie jest tak, że ja chcę siebie skrzywdzić. Nie myślałam, że tego chcę z nienawiści do siebie.

– Z miłości do siebie?

– To już szybciej. Bo jeżeliby mnie nie było, nie czułabym przykrości. Jeżeli mnie nie będzie, nie będę cierpieć.

– Wtedy cierpieć będą inni.

– Słucham?

– Pani już nie. Tylko inni będą cierpieć.

– No, tak. Inni będą, ale ja już nie.

(…)

– (…) Zrezygnowałaby pani ze wszystkiego, zrezygnowałaby pani z życia? (…)

– Gdyby mnie nie było, nie żałowałabym tego, że nie mogę wrócić… Przepraszam, ale to żaden argument; że życie jest… Nie pamiętam, jak to pani powiedziała. Chodziło o to, że życie jest czymś ważnym.

– Moim zadaniem nie jest przekonywanie pani do tego, żeby pani chciała żyć, szukanie argumentów. Ja wiem, że życie ma sens. Nie musi mnie pani przepraszać za to, że myśli inaczej. Terapia jest ukierunkowana na życie, nie na śmierć. W pani są te dwa elementy: stara się pani i aktywnie bierze udział w terapii, a co jakiś czas pojawia się taka chęć, by wszystko zakończyć.

– Z tym „przepraszam” chodziło mi o coś innego. Ja wiem, że nie próbuje pani znaleźć dla mnie argumenty. Chodziło mi o to, że się krępuję, bo… Szanuję panią i uważam za mądrego człowieka, ale… To, co pani powiedziała, o wartości życia, jest nieracjonalne i bez sensu. Nie oczekuję przekonania mnie. Jak pani mówiła o wartości życia, czułam się jak kiedyś w rozmowie w ojcem dominikaninem o Bogu (…) Zdziwiło mnie to, co pani powiedziała: „Ja wiem, że życie ma sens”, i nie całkiem w to wierzę.

– Nie wierzy pani w to, że dla mnie życie ma sens?

– Tak.

Bo jak???

(…)

– Co się dzieje, że znowu pani milczy?

– Nie czuję potrzeby takiej rozmowy. Ja dobrze się już czuję i nie myślę o tym, by zrealizować to, o czym wtedy w sobotę pomyślałam. Jak przestałam mówić, poczułam emocje. Chciało mi się wypłakać, ale się krępowałam.

– Co chciała pani wypłakać?

– Uwolnić się od napięcia i poczuć ulgę. I też dlatego, że… Cieszę się, że pani jest.

– …

– …

– Znowu pani milczy.

– Dość trudno było mi powiedzieć: „Cieszę się, że pani jest”, a kiedy pani nic na to nie odpowiedziała, poczułam złość i pomyślałam, że dystansuje się pani.

– Czy to nie pani dystansuje się, właśnie kiedy zapada się w milczenie? Ja powiem pani, dlaczego nic na to nie powiedziałam. Ja po prostu słuchałam, czy powie pani coś jeszcze.

(…)

– Czy czuje pani, że ta sesja była dla pani bardzo trudna?

– Nie. W tej chwili tego nie czuję.

Strupy na mojej głowie.

Ze środowej sesji terapeutycznej (29 kwiecień 2020):

Dziś nie ma początkowego milczenia.

– Zanim pani zadzwoniła, zastanawiałam się, o czym będę mówiła. Dwie rzeczy mi przyszły do głowy. Pierwsza to… Miałam obserwować, w jakich okolicznościach rozdrapuję strupki. W sytuacjach, gdy zaczynałam rozdrapywać, przypominałam sobie o tym, żeby zbadać, zagłębić się w to, o czym chwilę wcześniej myślałam i co czułam; teraz, kiedy każdemu zdarzeniu z drapaniem się przyglądam, to wychodzi tak, że zdrapuję o wiele rzadziej.

– Czy trudno było pani powstrzymać się od drapania?

– Nie. Łatwo. Właściwie, bez żadnego problemu.

– Skupienie się na emocjach spowodowało, że nie było już potrzeby ich rozładowania?

– Nie. Raczej kiedy zaczynałam drapanie, to szybko przestawałam, żeby nie musieć zagłębiać się i opisywać tego, co czuję.

– Aha.

– Prawie w ogóle nie rozdrapywałam. Zdrapałam tylko jednego dużego strupa, takiego już prawie gotowego do odejścia, suchego i zdrapałam jednego małego do krwi… Czy nie jest dla pani nieprzyjemne o tym słuchać?

Pani terapeutka mówi, że nie jest to wcale dla niej nieprzyjemne. Mówi to tak, że jestem pewna, że to prawda, a nie zaprzeczenie grzecznościowe. Trochę mnie to zaskakuje.

Rozmawiamy o tym, jakie były okoliczności zdrapania dużego strupa. Napięcie, mieszane emocje, dylemat (sprzeczne oczekiwania dwóch osób), stres przed oceną mojego punktu widzenia w rozmowie.

(…)

– W poniedziałek długo próbowałam powiedzieć jedną rzecz. Trochę szkoda mi było tego czasu, ale czułam, że było mi potrzebne, żeby o tym powiedzieć i myślę, że nie wszystko da się zrobić szybko i że tamta sesja była ważna. Mówiłam o tym, jak się zawiodłam, że jeszcze nie ma wiadomości na temat powrotu stacjonarnej formy terapii i zrozumiałam, że to był główny powód podejrzeń. Dziś mówiłam dużo, czas płynął wolno. Czuję, że dobrze wykorzystałam tę sesję. Jestem w tym tygodniu zadowolona z siebie i myślę, że ta przerwa teraz nie będzie bardzo trudna.

– Miło mi słyszeć te słowa.

(…)

Od czegoś trzeba zacząć.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (27 kwiecień 2020):

Długo idę w milczeniu. Później mówię:

– To nie ma znaczenia dla terapii, ale powiem, bo od czegoś trzeba zacząć: widzę zielonego motyla. Pierwszy raz widzę motyla, który jest zielony.

Rozgrzewka działa i przechodzę płynnie do kwestii terapeutycznej. Zaczynam mówić.

– W środę rozmawiałyśmy na ten temat. O tej wątpliwości, która się we mnie pojawiła… czy pani czegoś przede mną nie ukrywa.

– Po naszej rozmowie nadal ma pani wątpliwości?

– Nie. Chodziło mi o środę. Że w środę rozmawiałyśmy o wątpliwościach, które się pojawiły. Mówię o środowej sesji; chcę do niej nawiązać.

– Aha.

– Chciałam powiedzieć, że w środę, kiedy rozmawiałyśmy, przypomniało mi się, że już mi pani o tym mówiła, że wszystkie terapie są teraz prowadzone zdalnie,… tylko zapomniałam o tym,… i zdziwiłam się,… wtedy na sesji w środę,… że miałam podejrzenie, że pani nie mówi mi całej prawdy… (…) Czuję, że się plączę i nie wiem, czy pani rozumie, o czym próbuję powiedzieć.

Pani terapeutka przyznaje, że nie rozumie. Znowu próbuję, i znowu wychodzi tak, że pani terapeutka nie rozumie, a nawet i ja zapominam w pewnym momencie, do czego zmierzam.

– Spróbuję powiedzieć to jak najprościej…

– Często proste rozwiązania są najlepsze.

– W środę, kiedy pani odpowiadała na moje pytania, uświadomiłam sobie, że już to słyszałam. Mówiła już pani, że żaden z pacjentów nie jest przyjmowany w ośrodku. To było… około miesiąc temu, więc dawno i zapomniałam. Zdziwiłam się mojej nieufności.

Teraz jestem pewna, że w razie nowych możliwości pani terapeutka bez zwłoki i z radością mnie poinformuje. Wie przecież, że to dla mnie ważne.

– Tydzień temu został otwarty wstęp do lasów. Stopniowo znoszone są ograniczenia. Słyszałam, że dozwolone są nawet podróże w celach rekreacyjnych… I jak o tym usłyszałam, nastawiłam się psychicznie na to, że niedługo będzie można przyjechać na terapię… Później miałyśmy sesję i nic pani o takiej możliwości nie wspomniała… Spodziewałam się czegoś, i to się nie stało. I nie rozumiem, dlaczego można podróżować, a nie można przyjechać na terapię…

Płaczę, kiedy o tym opowiadam. Czuję, że bardzo mi brakuje spotkania. Tęsknię, ale czuję się lżej, kiedy wypływają ze mnie te słowa.

(…)

 

P.S. Znalazłam go. To jest zieleńczyk ostrężyniec, jedyny motyl w Polsce o zielonych skrzydłach.

zieleńczyk
Zdjęcie pochodzi ze źródła: Wikipedia.

Nieufność.

Ze środowej sesji terapeutycznej (22 kwiecień 2020):

(…)

– Ostatnio zatęskniłam za terapią w formie spotkania. Zastanawiałam się, kiedy się wreszcie zobaczymy… Powiedziała pani w poniedziałek, że dezynfekuje powierzchnie w gabinecie, i to mnie zaskoczyło. Po co dezynfekuje pani gabinet, w którym przebywa sama? Pomyślałam, że może nie jest tam pani sama? Może przyjmuje pani pacjentów, ale nie przyjmuje pani mnie?

– Czy to była taka myśl, że przyjmuję wszystkich innych, z wyjątkiem pani?

– Nie. Nie wszystkich, tylko część; kogokolwiek. Zastanawiałam się… Nie wiem, czy to jest wymóg prawny, że nie mogę przyjechać, czy tylko zalecenie. Wtedy na początku tej sytuacji napisała pani o względach bezpieczeństwa, o mojej drodze transportem publicznym. Zastanawiałam się, czy może dlatego nie chce pani, żebym przyjeżdżała.

– Myśli pani, że… – Użyję tutaj takiego mocnego słowa, może nie dokładnie oddającego to, o czym myślę, ponieważ w tej chwili nie przychodzi mi do głowy słowo najbardziej trafne – … panią oszukałam?

– Nie myślę, że mnie pani oszukała, tylko może nie powiedziała mi pani wszystkiego. Może nie powiedziała mi pani tego, że już można przychodzić do gabinetu na terapię.

– I jak pani o tym myślała: że dlaczego to robię? Z niechęci do zobaczenia się z panią czy z troski o pani bezpieczeństwo?

– To drugie. Ale myślę, że to i tak nie jest w porządku nawet, jeżeli wynika to z troski. Tylko, że nie wiem, jak jest.

– Właśnie. Nie wie pani, jak jest. Dlaczego od razu w poniedziałek mnie pani o to nie spytała?

– …

– W ośrodku teraz żaden pacjent nie jest przyjmowany. Nie ma wizyt ani u terapeutów, ani u psychiatrów. Ośrodek jest zamknięty, przebywają w nim tylko osoby, które tutaj wypełniają swoją pracę.

Dziwię się moim podejrzeniom. Skąd mi się to wzięło? Przypominam sobie w tej chwili, że nie było żadnych niedopowiedzeń; pani terapeutka wyjaśniła mi tę nadzwyczajną sytuację. Na samym początku. Już o tym zapomniałam. Głupio mi trochę, ale przede wszystkim moja podejrzliwość mnie zaskakuje. Przecież, jasno jak słońce, pani terapeutka wyjaśniła: Miałyśmy mieć sesję telefoniczną, ale okazało się, że nie można, ze względu na przepisy, przeprowadzić sesji poza gabinetem. Zawieszenie wszystkich terapii. Później powstało rozwiązanie; odpowiednie władze wprowadziły nowe regulacje, które pozwalały terapeutom na prowadzenie sesji telefonicznych, z tym że terapeuta musi prowadzić rozmowę ze stacjonarnego telefonu w swoim gabinecie. Gdyby coś się zmieniło, pani terapeutka mnie o tym poinformuje… To było dawno. Miesiąc temu? Teraz sobie przypominam…

– Kiedy w Święta przepadła nam jedna sesja tęskniłam za tym, żeby się spotkać. Po tamtym tygodniu przestałam się cieszyć na rozmowę i też ze strachem pomyślałam o spotkaniu. Odzwyczaiłam się od spotkań i już nawet za spotkaniem nie tęskniłam. Nie zrobiłam notatek. Nie chciało mi się myśleć, o czym dziś porozmawiamy. Pojawiła się we mnie myśl, że pani uważa, że jestem… śmieszna i żałosna. Chyba te wątpliwości pojawiły się dlatego, że ostatnio pani nie cieszyła się, kiedy się słyszałyśmy.

– Skąd pani wie o tym, co czułam? Z czego pani tak wnioskowała?

– Z pani głosu.

– Kiedy pani uznaje, że ja się nie cieszę na rozmowę z panią, nie pyta pani, tylko bierze to za pewnik, to sprawia, że pani inaczej podchodzi do rozmowy, bardziej się dystansuje, trudniej pani mówić. Nie pamiętam w tej chwili, jaki wtedy miałam nastrój, ale czy nie pomyślała pani, że jeżeli jestem na przykład trochę smutna, to niekoniecznie musi wiązać się to z pani osobą?

… Jakoś nie. To znaczy, pomyślałam, że może pani terapeutka jest czymś zmartwiona, może gorzej się czuje, może coś w rodzinie, itp., ale i tak miałam poczucie, że jeżeli mnie lubi, to zawsze cieszy się na mój widok/ głos. Jeżeli słyszę pozytywne emocje, radość,  zaangażowanie bardziej chce mi się starać.

Dopuszczam, czuję i rozumiem.

Z poniedziałkowej sesji terapeutycznej (20 kwiecień 2020):

– …

– Zaczynamy od milczenia?

– … Zastanawiam się, czy powiedzieć, bo to nie jest bardzo ważne… Przyszłam w to miejsce, do tego drzewa, gdzie nam się tak dobrze rozmawiało. Przychodzę i widzę, że nie ma mojej gałęzi; została ścięta. Weszłam na to drzewo i tak, tylko trochę mniej jest wygodnie, ale jestem.

(…)

– Ostatnio miałam wrażenie, że jest pani chora. Inne było brzmienie pani głosu.

– To znaczy, jakie? Czy takie, jakbym była przeziębiona czy jakieś inne?

– Takie, jak przeziębienie.

– Dlaczego mnie wtedy pani o to nie spytała?

Nie wiem. Może sądziłam, że jest to pytanie zbyt osobiste i nie powinnam pytać o zdrowie pani terapeutki? Może nie pomyślałam o tym, by zapytać? Może miałam poczucie, że pani terapeutka mi nie odpowie albo odpowie nieprawdę; może bardziej ufnie odnosiłam się do tego, co ja odczytuję niż do tego, co dostanę w odpowiedzi?

– Nie dziwi mnie to, że państwo pytają o moje zdrowie, w tej sytuacji zagrożenia epidemią, kiedy utrzymanie zdrowia jest szczególnie ważne. Zwróciłabym jednak uwagę na to, co się dzieje, kiedy w pani pojawia się takie pytanie i nie zostaje przez panią wypowiedziane (…) Każdej osobie, która wchodzi na teren ośrodka każdorazowo mierzona jest temperatura i bramę mogą przekroczyć jedynie osoby o prawidłowej temperaturze. Przechodzę przez tę procedurę i później dbam o utrzymanie higieny w miejscu pracy. Dezynfekuję powierzchnie w gabinecie i przedmioty, których często dotykam, jak pulpit biurka, laptopa. Myślę, że ta zmiana głosu, o której pani mówi mogła być spowodowana stosowaniem preparatów do dezynfekcji. One są drażniące dla układu oddechowego i czasem zdarza mi się mieć od nich katar lub zakasłać. Jak na razie, mogę powiedzieć, że jestem całkowicie zdrowa.

(…)

– Czemu pani teraz milczy?

– Miałam jakąś myśl, ale nie wiedziałam, czy słuszną i nie powiedziałam.

– Gdy pani dzieli się ze mną tylko myślami, których jest pewna, to właściwie jest tak, że ja nie jestem pani potrzebna. Wszystko pani sama analizuje. Czy może być tak, żebyśmy razem się tym zajmowały? Razem zastanawiały się nad tym, czego pani nie jest pewna?

(…)

– W środę po Świętach niewiele mówiłam. Miałyśmy tylko tę jedną sesję, środową i cały jej czas towarzyszyły mi myśli o przerwie. Cały czas były gdzieś we mnie i nie potrafiłam skupić się na rozmowie. Było tak, jakbym, tracąc jedną z dwóch sesji, traciła obie. Jakbym nie chciała wchodzić w coś, co zaraz się skończy. Dla mnie to nie była przerwa od środy do poniedziałku. Dla mnie to była przerwa od środy przed Świętami [8 kwietnia] do poniedziałku po Świętach [20 kwietnia]. Jakby środy po Świętach [15 kwietnia] w ogóle nie było.

– Czasami poczucie straty jest tak dojmujące, że nie pozwala na to, by myśleć i czuć cokolwiek innego*

* Nie pamiętam niestety, co dokładnie powiedziała pani terapeutka. Pamiętam, że to wyrażenie: „poczucie straty” zaskoczyło mnie. Poczułam wtedy, że obie zaczynamy rozumieć, co działo się ze mną w okresie około-świątecznym. Widzę, że pani terapeutka ze zrozumieniem i szacunkiem odnosi się do moich odczuć. Ja myślałam, że to trochę śmieszne i głupie, nieracjonalne, żeby boleć nad tym, że Święta zabrały mi sesję i robić z tego powodu wielkie halo. Czy nie wyolbrzymiam moich odczuć? Kiedy pani terapeutka mówi o poczuciu straty, dopiero staje się to dla mnie zrozumiałe. Brak sesji w Święta może być przeżywany mocno i nieracjonalnie i być odczuwany także później, kiedy już się słyszymy. To naturalne, co czuję, naturalne, że nie mogę nad tym przeskoczyć. To była strata. Dla mnie brak sesji, szczególnie teraz, gdy czas się dłuży i mam bardzo niewiele kontaktu z ludźmi jest bolesny. Uczucia nigdy nie są śmieszne. Można czuć stratę [wyrażenie to kojarzy mi się z żałobą] z powodu nieodbycia jednej sesji, nawet jeżeli wiem, że dwa dni później będzie kolejna. Żałoba. Myślę: „Jestem w żałobie” i dopiero wszystko dopuszczam, czuję i rozumiem.

Przepaść.

Ze środowej sesji terapeutycznej (15 kwiecień 2020):

Odbieram telefon, idąc do lasu. Jestem z psem, spacerujemy. Płaczę po kilku minutach rozmowy. Mówię niewiele, później prawie wyłącznie milczę i tak upływa we łzach i w milczeniu około połowa sesji.

-Czy ta cisza to jest coś, czego pani potrzebuje? Czy dobrze się pani czuje teraz, gdy milczy?

Nie czuję się dobrze.

Cisza jest czymś, czego potrzebuję. Chyba.

Potrzebuję się wypłakać i potrzebuję, by pani terapeutka przy mnie była. Myślę o tym, że brakuje mi spotkania z nią.

– … Po ostatniej sesji czułam się dobrze, do niedzieli. W niedzielę było mi przykro, że jutro nie mamy sesji. W poniedziałek było mi przykro, że dziś nie mamy sesji.

– Że dziś nie mamy sesji?

– Że w poniedziałek. W poniedziałek to było: „dziś”.

– Aha.

– We wtorek było mi przykro, że mamy tylko jedną sesję w tym tygodniu.

– Mówi pani o żalu z powodu braku sesji, natomiast kiedy teraz mamy czas na rozmowę, pani milczy.

Milczę znowu dłuższy czas.

– … Dziś rano trochę pisałam. Dalszy ciąg tego, co miało być o emocjach względem ojca. Napisałam o tym, jak… śpiewał piosenki. Takie z tematem albo z podtekstem seksualnym. Kiedy mówiłam, żeby tego nie śpiewał, on śpiewał to tym bardziej, na złość mi… Pamiętam też inną piosenkę, o alkoholizmie… Tam był taki tekst: „Hej, Madziar pije” i że „ (…) u Madziara płaczą dzieci”. Dla mnie ta piosenka była okropna. Przykra. Smutna. Zła byłam na niego; jak on może śpiewać coś takiego w obecności swoich dzieci, które cierpią przez jego alkoholizm? On śpiewał to spokojnie, jako coś zabawnego, a to w ogóle nie jest zabawne. Czy zabawne jest to, że w rodzinach alkoholowych cierpią dzieci? Chciało mi się płakać.

I było mi wstyd. Byliśmy na podwórku. Tata śpiewał i grał na gitarze przed domem. Wstydziłam się, że ktoś to usłyszy. Upokarzał mnie ten śpiew. Jakby w twarz śmiał się z mojej krzywdy, lekceważył ją.

– Mówi pani, że było pani przykro. Pani mówiła, że nie chce tego słuchać, a ojciec pani nic sobie z tego nie robił. Śpiewał dalej i świetnie się przy tym bawił. Co pani czuje? Powiedziała pani o smutku, złości,…

– Powiedziałam o tym, co czułam wtedy, w tamtym momencie, gdy śpiewał. Teraz, jak opowiadam, nic się we mnie nie dzieje.

– Zauważam coś takiego: pani w milczeniu przeżywa emocje, a dopiero po tym, jak one przejdą, może pani o nich mi opowiedzieć. Dużo pani pamięta. Opowiada pani o tym, co czuła. W przeszłości. Kiedyś, przed chwilą, ale nie teraz. Jakby przeżywać emocje mogła pani jedynie poza kontaktem.

– Tak. Myślę o tym, że od początku naszej rozmowy cały czas płakałam i niewiele mówiłam. Jak zaczęłam więcej mówić, przestałam płakać.

– Aby przeżywać emocje potrzebuje pani wyjść z kontaktu. Później pani wraca i opowiada o tym, co się z nią działo, kiedy zniknęła. A dlaczego pani płakała?

– Bo jest mi źle.

– Słucham?

– Płakałam, bo jest mi źle.

– A co to dokładniej oznacza?

– Głównie to, że się nudzę. I że teraz całkowicie jestem zależna materialnie od rodziny.

(…)

Widzę kleszcza wędrującego po sierści mojego psa. Mówię do niego i zdejmuję pasożyta.

– … Już jestem. Zobaczyłam kleszcza na psie i go zdjęłam. Musiałam mu powiedzieć, co robię, bo inaczej by się denerwował.

– Możemy już?

– Tak. Już jestem.

(…)

Dziś na sesji głównie płaczę. Płaczę bólem i strachem. Nie myślę o konkretnych sprawach. Ten płacz dzieje się we mnie; odzwierciedla to, jak się czuję, co mnie wypełnia. Jedyne szczere. To jest we mnie i na słowa nie ma we mnie miejsca. To czuję.

Płacz. Wyrażam ten płacz przecież, przeżywam go i złości mnie, kiedy pani terapeutka zdaje się go nie dostrzegać lub nie uznawać za ważny. Nie jestem pewna, czy w ogóle ona wie, że płaczę. We mnie się coś dzieje i ze mnie wypływa, a ona mówi o słowach.

Jak mam mówić i o czym, kiedy nie wiem, bo nie przygotowałam, a w stanie, w jakim się znajduję nie mam nic do powiedzenia. Tylko skupiam się w całości na tym, że to czas, kiedy pani terapeutka jest dla mnie.

Trochę jest, trochę jej nie ma. Kiedy się spotkamy? Jest daleko. Jednocześnie jest teraz ze mną i cieszę się, i smutno mi, i zła jestem za ten poniedziałek Wielkanocny. I kiedy się spotkamy? Płaczę z radości, że jest i z bólu, że jej nie ma, i z tego, że później przerwa. Do poniedziałku. Normalna przerwa, ale kiedy wypada nam jedna sesja z tygodnia, odczuwam ją bardziej dotkliwie. To przepaść.

(…)

– Tak patrzę na zegarek… Jest już 10:50.

Płaczę znowu, na tę długą przerwę do poniedziałku. Płaczę cichutko. Chcę jeszcze trochę czasu, jeszcze parę chwilek pomilczeć, usłyszeć jeszcze kilka słów, przygotować się na odejście… Milczę w napięciu i zastanawiam się, czy zapyta: Możemy kończyć? W porządku, pani Paulino? Cokolwiek. Gdy słyszę odgłosy zakończonego połączenia – zbyt wcześnie, bez pożegnania z mojej strony, bo ściska mi się gardło – jak mogła mi to zrobić? Wstrząsa mną głośne łkanie. Już poza kontaktem. Płaczę w pełnej skali. Odblokowana. I dzwonię do K. Jest. Wypłakuję się do końca i trochę mi lepiej.